piątek, 5 października 2018

Wyspa Szczęśliwości


Wyspa Szczęśliwości

Jako że samo malowanie ma w sobie jakąś powagę, opatka zaczęła się nudzić; obawiała się, by nie zaszkodziło to jej portretowi.
 – Zdaje mi się – powiedziała – że malarze zwykle znają historie i baśnie, którymi zabawiają portretowane osoby, ty zaś, panie, nie powiedziałeś mi jeszcze nic, co by mi sprawiło odrobinę radości, i jestem przekonana, że twarz mi się odmieni, jeśli nie uraczysz mnie jakimś opowiadaniem, które mnie rozerwie.
 – Jestem zbyt zajęty, moja pani, by móc się rozpraszać – odpowiedział Cardini (tak nazywał się malarz) – a zresztą brak mi dowcipu, by mówić ci przyjemne rzeczy; ale oto Hiacynt, którego zabieram ze sobą specjalnie po to, by zabawiał damy, jego wymowa jest całkiem miła.
 – Proszę więc mówić, Hiacyncie – powiedziała, patrząc na niego łaskawie – skoro Cardini ciebie obarcza tym zadaniem.
Hipolit zaczerwienił się na tę złośliwostkę malarza i taką czuł niechęć przed przerwaniem milczenia, że rzekł opornie i bardzo chłodno, iż nie ma niczego do opowiedzenia; opatka wzmogła nalegania w sposób tak uporczywy, że zaczął się obawiać, czy jej sobie nie zrazi, jeśli dalej będzie uparcie odmawiał. Pomyślał zaraz, że może mu przeszkodzić w dostaniu się w miejsce, gdzie zamknięty był jedyny obiekt jego pragnień, przemógł się więc, usiłując przywołać z pamięci powiastkę podobną do baśni. Zaczął ją w następujący sposób z cudownym wdziękiem:

Gaston Phebus, Livre de la Chasse, XV w. (źródło)
Ruś to zimny kraj, gdzie nieznane są piękne dni klimatu umiarkowanego; tamtejsze góry niemal zawsze pokrywa śnieg, a drzewa są tak obwieszone soplami, że gdy słońce przeszyje je promieniami, wydają się zdobione kryształem; rosną tam lasy niesamowitych rozmiarów, gdzie straszne spustoszenie czynią białe niedźwiedzie, z którymi ludzie toczą nieustanny bój. Zabijają je – jednak nie bez trudu i nie bez niebezpieczeństwa, a łowy te stanowią najszlachetniejsze i najczęstsze zajęcie Rusinów. Ludami tymi rządził młody książę imieniem Adolf, odznaczający się tak szczęsnym pochodzeniem, taką ogładą i taką bystrością, że z trudem można było uwierzyć, iż w kraju tak brutalnym i dzikim znalazłby się tak znamienity książę. Nie skończył jeszcze dwudziestu lat, gdy odparł wielką napaść Moskwy, wykazując się przy tym nieustraszoną odwagą i godnym podziwu talentem dowódczym. Gdy pozwalał swoim wojskom odpocząć, sam nie odpoczywał wcale, lecz wyprawiał się na te niebezpieczne łowy na niedźwiedzie. Pewnego dnia, gdy polował wraz z liczną świtą, dał się tak ponieść szlachetnemu zapałowi, że znalazłszy się w lesie i przebiegłszy różne ścieżki, zgubił się nareszcie; spostrzegł, że jest sam, że jest późno, że nie zna wcale miejsca, w którym się znalazł, i że zaraz zaskoczy go nieprzewidziana burza; zmusiło go to, by wyprowadzić konia na drogę i zadąć w róg, chciał bowiem przywołać któregoś z myśliwych; na próżno jednak. Nagle ostatnia odrobina światła zginęła w mroku ciemniejszym od najciemniejszej nocy; zobaczyć coś można było tylko dzięki błyskawicom, grzmoty huczały straszliwie, deszcz i burza wzmagały się. Książę schronił się pod kilkoma drzewami, wkrótce jednak zmuszony był opuścić to miejsce, gdyż strumienie wody lały się ze wszystkich stron, zatapiając ścieżki. Postanowił wreszcie wyjść z lasu i poszukać miejsca, w którym mógłby schronić się przed następstwem tak wielkiej nawałnicy; z niemałym trudem wydostał się na pole, gdzie był jeszcze bardziej narażony na trudy spowodowane okropną pogodą; rozejrzał się we wszystkie strony i na dużej wysokości zobaczył jakieś światełko, obrócił ku niemu kroki i po wielu wysiłkach dotarł do podnóża niedostępnej niemal góry, usianej skałami, otoczonej przepaścią i bardzo stromej. Szedł jeszcze ponad dwie godziny, a to na piechotę, a to konno; w końcu znalazł się w pobliżu wielkiej groty, w wylocie której widać było światło, to właśnie, które wcześniej dostrzegł; zawahał się nieco przed wejściem, pomyślał, że to kryjówka rabusiów, którzy pustoszyli kraj częstymi napadami i mogliby go zabić i okraść, niczym nie ryzykując; ponieważ jednak dusze książąt mają w sobie pewną szlachetność i dumę większą niż dusze innych ludzi, zbliżył się bez lęku i wkroczył do jaskini z dłonią na rękojeści miecza, aby móc się bronić, gdyby ktoś ośmielił się go zaatakować. Od razu ogarnęło go takie zimno, że zdawało mu się, że umrze od niego.
Na odgłos jego kroków stara kobieta, której siwe włosy i zmarszczki jasno zdradzały podeszły wiek, wyszła spomiędzy skał i okazała ogromne zdziwienie, zbliżając się do niego.
 – Jesteś pierwszym śmiertelnikiem, jakiego widzę w tym miejscu – powiedziała. – Czy wiesz, panie, kto tu mieszka?
 – Nie, dobra kobieto – odparł Adolf – nie wiem, gdzie jestem.
 – To mieszkanie Eola, boga Wiatrów – powiedziała. – Tu chroni się wraz ze wszystkimi swoimi dziećmi, ja jestem ich matką, a zastałeś mnie samą, ponieważ każdy jest zajęty w swojej stronie czynieniem dobra i zła w świecie; wydajesz mi się jednak udręczony deszczem, który właśnie spadł – ciągnęła. – Rozpalę ogień, żebyś mógł się wysuszyć; co mnie trapi, panie, to że nie poucztujesz tu sobie, Wiatry jedzą bardzo lekkie posiłki, a ludzie potrzebują czegoś solidniejszego.
Książę podziękował jej za miłe przyjęcie; zbliżył się do ognia, który zapłonął w jednej chwili, bo dmuchnął nań wiatr Zachodni, który właśnie wszedł do środka; ledwo się zjawił, również Północno-Wschodni i kilku Akwilonów zjawiło się w jaskini, Eol nie kazał na siebie czekać, za nim przyszli Boreasz, Wschodni, Południowo-Zachodni i Północny; wszyscy byli przemoczeni, mieli wydęte policzki, roztargane włosy, sposób bycia pozbawiony ogłady i grzeczności, a gdy chcieli rozmawiać z księciem, mało go nie zmrozili oddechem. Jeden opowiedział, że właśnie rozproszył flotę wojenną; inny, że zatopił kilka okrętów; trzeci, że okazał przychylność pewnym statkom i ocalił je przed korsarzami, którzy chcieli je zdobyć; kilku powiedziało, że wyrywali drzewa z korzeniami, burzyli domy, wywracali mury, każdy wreszcie chwalił się swoimi wyczynami. Staruszka słuchała ich, ale nagle bardzo się zaniepokoiła.
 – Czy nie spotkaliście po drodze waszego brata Zefira? – spytała. – Jest już późno; on nie wraca, wyznam wam, że martwi mnie to.
Kiedy oni odpowiadali jej, że go nie widzieli, Adolf dostrzegł w wejściu do jaskini młodego chłopca tak pięknego, jak przedstawia się na obrazach Amora, miał skrzydła pokryte białymi piórami z domieszką beżu, tak miękkimi i delikatnymi, że wydawały się nieustannie poruszać; jego jasne włosy wiły się w niezliczonych puklach, spływających niedbale na ramiona, a głowę opasywał wieniec z róż i jaśminów; powierzchowność miał roześmianą i miłą.
Zefir [?], Gaetano Gandolfi
 – Skąd przychodzisz, mały swawolniku? – wykrzyknęła staruszka ochryple. – Wszyscy twoi bracia już tu są, tylko ty zwlekasz i nie dbasz wcale o troski, które mi przynosisz.
 – Matko, martwiłem się, że wracam do ciebie tak późno, wiedząc, że będziesz mi to miała za złe – powiedział. – Ale byłem w ogrodach księżniczki Szczęśliwości, spacerowała po nich ze wszystkimi swymi nimfami; jedna plotła wieniec z kwiatów, druga, leżąc na murawie, odsłaniała nieco dekolt, bym łatwiej mógł się do niej zbliżyć i ją ucałować; kilka z nich tańczyło, śpiewając piosenki. Piękna księżniczka była w alei wysadzanej drzewkami pomarańczowymi; moje tchnienie dolatywało aż do jej ust, figlowałem wokół niej i poruszałem lekko jej woalem. „Zefirze, jakiś ty miły, jaką mi sprawiasz przyjemność” – mówiła. „Póki tu będziesz, nie zakończę spaceru”. Wyznam ci, że słodkie słowa wypowiedziane przez tak zachwycającą osobę oczarowały mnie i tak mało nad sobą panowałem, że nie zdobyłbym się na to, by ją opuścić, gdybym nie bał się ciebie rozgniewać.
Adolf słuchał go z takim zadowoleniem, że zrobiło mu się trochę przykro, gdy skończył mówić.
 – Pozwol, miły Zefirze – powiedział książę – bym spytał, jaką to krainą włada księżniczka, o której mówisz.
 – Wyspą Szczęśliwości – odparł Zefir. – Nikt, panie, nie może się na nią dostać, ludzie nie ustają w poszukiwaniach, ale taki już ich los, że nie mogą jej znaleźć; żeglują wokół niej na próżno, pochlebiają sobie czasem nawet, że na niej są, bo docierają często do innych niedużych przystani, gdzie przybijają wśród niejakiego spokoju i wytchnienia, wielu z radoscią by tam pozostało, lecz wyspy te, które w niewielkim tylko stopniu przypominają Wyspę Szczęśliwości, nieustannie pływają: wkrótce gubi się je z oczu, a Łaknienie, które nie może znieść, by śmiertelnicy się cieszyli (nawet cieniem odpoczynku), przegania ich z tych miejsc. Każdego dnia widzę, jak giną tam znakomici ludzie.
Książę dalej zadawał mu pytania, na które Zefir odpowiadał bardzo trafnie i dowcipnie.
Było niezmiernie późno i stara matka kazała wszystkim dzieciom położyć się, każdemu w swojej wnęce. Zefir ofiarował własne łóżeczko księciu, stało w miejscu bardzo czystym i nie tak zimnym jak wszystkie inne załomy tej jaskini: była tam drobna trawa i miękkie przykrycie z kwiatów. Adolf rzucił się na nie i spędził resztę nocy z Zefirem, ale cała zeszła mu na rozmowie o księżniczce Szczęśliwości.
 – Jakżebym pragnął ją zobaczyć! – mówił ten książę. – Czy jest to tak bezwzględnie niemożliwe, że z twoją pomocą mi się nie uda?
Zefir powiedział mu, że przedsięwzięcie jest bardzo niebezpieczne; ale jeśli starczy mu odwagi, by zdać się na jego przewodnictwo, to przychodzi mu do głowy pewien sposób: weźmie księcia na swoje skrzydła i przeniesie go przez powietrzne przestworza.
 – Mam płaszcz, który ci dam – ciągnął. – Gdy założysz go zieloną stroną na wierzch, staniesz się niewidzialny, tak że nikt cię nie zauważy, a jest to konieczne do tego, byś zachował życie; gdyby bowiem zobaczyli cię strażnicy tej wyspy, którzy są straszliwymi potworami, bez względu na twoją dzielność przegrałbyś z nimi i spotkałyby cię najgorsze nieszczęścia.
Adolf tak dotkliwie pragnął zakończyć te wielką przygodę, że chociaż zamiar, który mu proponował Zefir, był bardzo niebezpieczny, zgodził się nań całym sercem.
Ledwie Aurora pokazała się w swoim rydwanie z macicy perłowej, niecierpliwy książę zbudził Zefira, który nieco się zdrzemnął.
 – Nie dam ci odpocząć – powiedział, obejmując go – ale, mój wspaniałomyślny gospodarzu, zdaje mi się, że czas ruszać.
 – Chodźmy – powiedział Zefir. – Chodźmy, panie, nie będę bynajmniej narzekał, raczej muszę ci dziękować; wyznam ci bowiem, że zakochałem się w róży, która jest dumna i uparta, i bardzo bym się z nią skłócił, gdybym się z nią nie zobaczył, gdy tylko zrobi się jasno; rośnie na jednej z rabat księżniczki Szczęśliwości.
Domawiając tych słów, dał księciu obiecany płaszcz i chciał ponieść go na swoich skrzydłach, stwierdził jednak, że sposób ten będzie niewygodny.
 – Uniosę cię, panie – powiedział – tak, jak uniosłem Psyche na rozkaz Amora, kiedy zabrałem ją do tego pięknego pałacu, który dla niej wybudował.
Wziął go zaraz pod ramiona i stanąwszy na szczycie skały, zaczął kołysać się miarowo, po czym rozpostarł skrzydła i wzbił się do lotu, szybując w powietrzu. Choć nieustraszony, książę nie mógł nie poczuć lęku, gdy uniósł się w ramionach młodzika; żeby się uspokoić, myślał, że jest to Bóg i że sam Amor, który wydaje się najmniejszy i najsłabszy ze wszystkich, jest najsilniejszy i najstraszliwszy. Zdając się więc na los, przyszedł trochę do siebie i zaczął oglądać z uwagą wszystkie miejsca, które mijali; jak tu jednak je wyliczyć! Ile miast, ile królestw, ile mórz, ile rzek, ile pól, ile pustyń, ile lasów, ile nieznanych ziem, ile różnych ludów! Wszystkie te rzeczy wprawiały go w zachwyt, który odbierał mu głos; Zefir podawał mu nazwy i obyczaje wszystkich mieszkańców ziemi. Leciał spokojnie i zatrzymali się nawet na odpoczynek na niesamowitych górach Kaukazu i Atosu, i na kilku innych, które napotkali po drodze.
 – Choćby piękna róża, którą uwielbiam, miała pokłuć mnie cierniami – powiedział Zefir – nie mogę zmusić cię do przebycia tak wielkiej przestrzeni i nie dać przez chwilę skosztować przyjemności podziwiania cudów, które oglądasz.
Adolf wyraził mu swoją wdzięczność za tyle miłych gestów, a zarazem swoje zaniepokojenie tym, że księżniczka Szczęśliwość nie zrozumie jego mowy, on zaś nie zna jej języka.
 – Nie trap się o to wcale – powiedział mu bóg. – Księżniczka ma powszechną wiedzę i jestem przekonany, że wkrótce będziecie mówić tym samym językiem.
Hieronim Bosch, Ogród rozkoszy ziemskich (detal)
Leciał tak długo, aż wreszcie ukazała się tak upragniona wyspa, a wszystkie uroki, które w jednej chwili uderzyły oczy księcia, nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości, że jest to miejsce zaczarowane: powietrze przesycała woń pachnideł, rosa była znakomita wodą różaną i pomarańczową, deszcz pachniał kwiatem pomarańczy, wodotryski sięgały obłoków, lasy składały się z rzadkich drzew i rabat pełnych niezwykłych kwiatów, strumienie czystsze od kryształu płynęły we wszystkie strony z miękkim szmerem, ptaki urządzały tam koncerty cudowniejsze od najlepszych mistrzów muzycznych, owoce rodziły się same, nie wymagając uprawy, a na całej wyspie, gdy tylko się tego zażyczyło, znaleźć można było nakryte i zastawione wykwintnymi potrawami stoły. Wszystko, o czym już powiedziałem, przewyższał jednak pałac: jego ściany były z diamentów, podłogi i sufity z klejnotów ułożonych we wzory, o złoto było tam łatwiej niż o kamień, meble wykonane zostały ręką wróżek, i to najbardziej wytwornych, wszystko bowiem było tam tak znakomicie urządzone, że nie wiadomo było, czemu przyznać pierwszeństwo: przepychowi czy rozplanowaniu. Zefir postawił księcia na pięknej murawie i powiedział mu:
 – Panie, wywiązałem się z danego słowa, teraz od ciebie zależy reszta.
Uściskali się, Adolf podziękował mu należycie i bóg, niecierpliwiąc się na spotkanie z kochanką, zostawił go w tych rozkosznych ogrodach. Książę przeszedł przez kilka alejek, obejrzał groty specjalnie stworzone dla przyjemności, w jednej z nich dostrzegł Amora z białego marmuru, tak urodziwego, że musiał być arcydziełem znakomitego rzemieślnika, z jego pochodni tryskała woda zamiast płomieni, opierał się o skałę wysadzaną muszelkami i wydawał się czytać wiersze wyryte na głazie z lapis-lazuli:
Komu obce są rozkosze miłości,
Ten nie doznał prawdziwej słodyczy.
Nie ma prócz niej przyjemności
I wszystkich spełnienia życzeń.
Bez niej największych bogactw mdłe się stają uroki
I wszystko w smętne spowija się  mroki.
Następnie Adolf wszedł do altany z wiciokrzewu, której przemiłego cienia nie rozpraszało słońce. W tym własnie miejscu, położywszy się na murawie przy źródle, dał się zaskoczyć słodyczy snu, a jego ociężałe oczy i znużone ciało zażyły kilku godzin odpoczynku.
Zbliżało się południe, gdy się obudził, zasmucony, że stracił tyle czasu, i by się pocieszyć, pospieszył w stronę pałacu. Gdy był już dość blisko, mógł podziwiać jego piękno łatwiej niż z daleka; wydawało się, że wszystkie sztuki z równym powodzeniem przyczyniły się do wspaniałości i doskonałości tej budowli. Płaszcz księcia był nadal odwrócony na zieloną stronę, widział zatem wszystko, sam nie będąc widzianym, i długo patrzył, którędy wejść do środka; ale czy to sień była zamknięta, czy to drzwi pałacu znajdowały się z drugiej strony, nie znalazł ich jeszcze, gdy dostrzegł bardzo urodziwą osobę, która otworzyła okno, całe zrobione z kryształu; w tej samej chwili przybiegła mała ogrodniczka, a ta, która stała w oknie, spuściła do niej na wstążkach piękny kosz ze złotego filigranu i poleciła nazbierać kwiatów dla księżniczki; ogrodniczka nie zwlekała z wypełnieniem zadania. Adolf w tej chwili rzucił się na kwiaty, ułożył się w koszu, a nimfa wciągnęła go aż do samego okna; sądzić należy, że zielony płaszcz, który mógł dać mu niewidzialność, mógł również uczynić go bardzo lekkim; gdyby nie to, trudno by mu było dotrzeć do okna równie szczęśliwie.
Gdy tylko się tam znalazł, wpadł do wielkiego salonu, gdzie zobaczył rzeczy bardzo trudne do opisania. Znajdowały się tam rzesze nimf, najstarsza wyglądała na niespełna osiemnaście lat, wiele jednak wydawało się młodszych, jedne były jasnowłose, inne ciemnowłose, a wszystkie odznaczały się cudowną, białą, świeżą cerą i krągłym ciałem, regularnymi rysami i pięknymi zębami; jednym słowem, wszystkie te nimfy, każda na swój sposób, uchodzić mogły za osoby doskonałe. Zostałby tam przez cały dzień w nieustannym podziwie, nie mogąc opuścić tego salonu, gdyby jego ciekawości nie wzbudziło kilka głosów, współbrzmiących przecudnie z instrumentami, na których znakomicie grano; przeszedł do komnaty, z której dochodziła ta przyjemna harmonia, i gdy tylko przestąpił próg, usłyszał wyśpiewywane następujące słowa:
Dzięki czułości, dzięki wierności,
Wytrwale czekając nagrody,
Wzruszycie serce kochanej piękności,
Czas przezwycięży przeszkody.
A jeśli mimo wzajemnej miłości
Los zbyt okrutny w swej surowości
Wzbrania wam szczęścia skosztować,
Wiedzcie, że wkrótce tych przeciwności
Czas nie omieszka pokonać.
Gdy książę był w salonie, zdawało mu się, że nic nie może równać się z czarem istot, które tam widział; przekonał się jednak o swoim błędzie, i to w sposób nadzwyczaj przyjemny: muzykantki bowiem przewyższały jeszcze urodą swoje towarzyszki. Jakby na skutek cudu rozumiał wszystko, co mówiły, choć nie znał języka, którym posługiwano się w pałacu; i stał właśnie za jedną z najpiękniejszych nimf, kiedy spadł jej woal. Nie przyszło mu wcale do głowy, że pewnie ją przestraszy, podniósł woal i podał go jej; nimfa, nie widząc nikogo, krzyknęła głośno, i był to może pierwszy raz, gdy w tym pięknym miejscu zagościł strach; wszystkie jej towarzyszki zgromadziły się wokół niej i zapytały z przejęciem, co jej się stało.
 – Pomyślicie, że mam zwidy – powiedziała im – ale nie ulega wątpliwości, że właśnie upadł mi woal i że coś niewidzialnego włożyło go na powrót w moją dłoń.
Wszystkie wybuchnęły śmiechem, a kilka z nich weszło do apartamentu księżniczki, by zabawić ją tą powiastką.
Henrietta Rae, Wenus tronująca
Adolf podążył za nimi, wszedł razem z resztą dzięki zielonemu płaszczowi, minął sale, galerie, niezliczone komnaty i wreszcie dotarł tam, gdzie przebywała władczyni. Zasiadała na tronie zrobionym z pojedynczego karbunkułu, lśniącego bardziej niż słońce, ale oczy księżniczki Szczęśliwości lśniły jeszcze mocniej niż karbunkuł, jej uroda była tak doskonała, że wydawała się córką Niebios; cała jej postać emanowała młodością i inteligencją, dostojeństwem zdolnym wzbudzić miłość i szacunek; ubrana była z większą elegancją niż przepychem, jej jasne włosy ozdobione były kwiatami, miała z nich utkany szal, jej suknia uszyta była z gazy przetykanej złotem; wokół niej dokazywała gromada Amorków, zabawiających się tysiącem różnych gier, jedne brały ją za ręce i całowały je, inne z pomocą towarzyszy wspinały się z boku tronu i wkładały jej koronę na głowę; figlowały z nią również Przyjemności, jednym słowem, najbardziej czarujące rzeczy, jakie można sobie wyobrazić, są niczym w porównaniu z tym, co ujrzały oczy księcia; zastygł w osłupieniu, z trudem wytrzymując blask urody księżniczki, i w tym pomieszaniu i poruszeniu, gdy nie myślał już o niczym poza obiektem swego uwielbienia, opadł z niego zielony płaszcz i księżniczka go zobaczyła. Nigdy jeszcze nie widziała mężczyzny i ogarnęło ją ogromne zdumienie. Odkryty tym sposobem Adolf rzucił się jej do stóp z najgłębszym szacunkiem.
 – Wielka księżniczko – powiedział jej. – Przebyłem cały wszechświat, by podziwiać twoją boską urodę, oddaję ci moje serce i wierność, czy je odtrącisz?
Mimo swej żywej natury księżniczka pozostała w oniemieniu; nigdy dotąd nie ujrzała niczego równie miłego jej oczom jak ta istota, którą uznała za jedyną na świecie; ta myśl przekonała ją, że może to być Feniks, tak wychwalany i tak rzadki, i utwierdzając się w swoim błędzie, powiedziała:
 – Piękny Feniksie (nie sądzę bowiem, byś mógł być czymś innym, skoro jesteś tak doskonały i nic na mojej wyspie cię nie przypomina), twój widok sprawia mi wielką przyjemność; to wielka szkoda, że jesteś tylko jeden na całym świecie: więcej ptaków takich jak ty zapełniłoby piękne woliery.
Adolf uśmiechnął się na jej słowa wypowiadane z cudownym wdziękiem i prostotą: nie chciał jednak, by osoba, dla której czuł tak gwałtowną namiętność, pozostawała w niewiedzy, która uchybiała w pewien sposób jej umysłowi; zatroszczył się o to, by pouczyć ją o wszystkim, co powinna wiedzieć, i nigdy jeszcze uczennica równie szybko nie mogłaby udzielać lekcji o tym, czego dopiero co się dowiedziała: jej przyrodzona przenikliwość wykraczała poza to, co mógł jej powiedzieć książę. Kochała go bardziej niż siebie samą, a on kochał ją bardziej niż siebie samego. Cała słodycz miłości, cała uroda i żywość dowcipu, cały wdzięk serca dawały się odczuć w tej dwójce kochanków; nic nie zakłócało ich spokoju, wszystko przyczyniało się do ich przyjemności, nigdy nie chorowali, nie cierpieli najmniejszych nawet niedogodności; ich młodości nie nadwątlał bieg lat, w tym to rozkosznym miejscu piło się bowiem do woli wodę ze Źródła Młodości; ani miłosne niepokoje, ani zazdrosne podejrzenia, ani nawet drobne sprzeczki, które zakłócają nieraz szczęśliwą spokojność kochających się ludzi i które przynoszą im słodycz pojednania, nic z tych rzeczy ich nie dotykało. Upajali się rozkoszą i do tej pory żaden śmiertelnik nie cieszył się szczęściem równie trwałym co książę; jednak los śmiertelników niesie ze sobą smutne skutki – dobro, które ich spotyka, nie może trwać wiecznie.
Gdy więc był pewnego dnia u księżniczki, Adolfowi przyszło na myśl zapytać ją, ile to już czasu cieszy się rozkoszą patrzenia na nią.
 – Chwile mijają tak szybko tam, gdzie ty jesteś – ciągnął – że nie myślałem wcale o tym, jak dawno tu przybyłem.
 – Powiem ci – odparła – jeśli wyznasz mi, ile czasu mogło minąć według twojego osądu.
Zaczął się zastanawiać i powiedział jej:
 – Gdy poradzę się serca i zadowolenia, którego kosztuję, nie mogę uwierzyć, bym spędził tu chociaż tydzień; ale, droga księżniczko, z pewnych rzeczy, które sobie przypominam, wnoszę, że to już blisko trzy miesiące.
Wybuchnęła głośnym śmiechem.
 – Wiedz, Adolfie – powiedziała mu, poważniejąc – że minęło trzysta lat.
Ach! Gdyby miała pojęcie, ile te słowa będą ją kosztować, nigdy by ich nie wypowiedziała.
 – Trzysta lat! – wykrzyknął książę. – Jak więc teraz wygląda świat? Kto nim teraz rządzi? Co się w nim dzieje? Gdy tam powrócę, kto mnie rozpozna i kogo rozpoznam ja? Moje państwo wpadło pewnie w ręce inne niż moich bliskich. Nie śmiem już pochlebiać sobie, że cokolwiek mi z niego zostało. Będę księciem bez księstwa; będą patrzyć na mnie jak na zjawę; nie będę znał już zwyczajów i obyczajów tych, z którymi będę musiał żyć.
Księżniczka przerwała mu ze zniecierpliwieniem:
 – Czego żałujesz, Adolfie? Cóż to za cena za tyle miłości i tyle łask, którymi cię obdarzam? Przyjęłam cię w moim pałacu, jesteś w nim panem; od trzech wieków zachowuję cię w nim przy życiu, nie starzejesz się w nim wcale i najwyraźniej aż do tej chwili ani razu ci się nie sprzykrzył. Czym więcej mógłbyś być beze mnie?
 – Nie jestem niewdzięcznikiem, piękna księżniczko – odparł on z niejakim pomieszaniem. – Wiem i czuję, ile jestem ci winien; gdybym jednak był teraz martwy, może dokonałbym był wielkich czynów, które unieśmiertelniłyby moją pamięć; ze wstydem widzę moje męstwo pozbawione zajęcia i moje imię pozbawione blasku; taki był dzielny Rynald w ramionach swojej Armidy, ale chwała wyrwała go z jej ramion.
Angelica Kauffman, Armida na próżno błagająca Rynalda o pozostanie (scena z Jerozolimy wyzwolonej Tassa) (źródło)

 – I chwała wyrwie cię z moich ramion, barbarzyńco? – wykrzyknęła księżniczka, wybuchając płaczem. – Chcesz mnie opuścić i czynisz się niegodnym bólu, który mnie przenika.
Po tych słowach padła zemdlona; książę był tym dotkliwie poruszony, bardzo ją kochał; wyrzucał sobie jednak, że spędził tyle czasu u kochanki i nie dokonał niczego, co mogłoby zaliczyć jego imię w poczet bohaterów. Na prożno próbował przymusić się i ukryć swoje niezadowolenie, popadł w przygnębienie, które wkrótce zmieniło go nie do poznania: jemu, któremu stulecia wydawały się miesiącami, teraz miesiące wydawały się długie jak wieki; księżniczka, która to zauważyła, bardzo nad tym bolała, i nie chciała już, by bojąc się sprawić jej przykrość, zmuszał się do pozostania; oświadczyła mu, że czyni go panem własnego losu, że może wyjechać, kiedy zechce, ona jednak lęka się, by nie spotkało go jakieś wielkie nieszczęście. Te ostatnie słowa sprawiły mu o wiele mniej bólu niż pierwsze przyniosły przyjemności, i choć wzruszył się bardzo na samą myśl, że będzie musiał rozstać się ze swoją księżniczką, jego przeznaczenie okazało się jednak silniejsze i pożegnał się wreszcie z tą, którą niegdyś uwielbiał i która nadal tak czule go kochała; zapewnił ją, że gdy tylko dokona czegoś dla swojej chwały, by stać się jeszcze godniejszym niż wcześniej jej łask, nie spocznie, póki nie powróci do niej, by uznać ją za swoją jedyną władczynię i jedyne dobro w swoim życiu: przyrodzona wymowność wynagrodziła niedostatek miłości, ale księżniczka miała zbyt jasny umysł, by dać się tym zwieść, a smutne przeczucia mówiły jej, że utraci na zawsze tak drogą jej osobę.
Mimo usilnych starań czuła ból nie do wyrażenia. Dała swemu nazbyt obojętnemu Adolfowi wspaniałe uzbrojenie i najpiękniejszego konia na świecie.
 – Bichar – powiedziała (tak bowiem nazywał się koń) – zabierze cię tam, gdzie musisz dotrzeć, by walczyć szczęśliwie i zwyciężyć; nie schodź jednak na ziemię, póki nie wrócisz do mego kraju: bowiem dzięki czarodziejskiemu duchowi, którym obdarzyli mnie bogowie, przewiduję, że jeśli mi nie uwierzysz, nigdy Bichar nie wydobędzie cię z tarapatów, w których się znajdziesz.
Książę obiecał słuchać wszystkich jej rad; ucałował tysiąc razy jej piękne dłonie i tak niecierpliwił się na odjazd z tego rozkosznego miejsca, że zapomniał nawet o zielonym płaszczu.
Na granicy wyspy pełen werwy koń rzucił się wraz ze swoim panem do rzeki; przebył ją wpław, a następnie ruszył przez góry i doliny; mijał pola i lasy z taką prędkością, że zdawał się lecieć na skrzydłach; jednak pewnego wieczora, na małej, wąskiej dróżce z koleiną pełną głazów i kamieni, biegnącej wzdłuż ciernistych zarośli, drogę zagrodził mu stojący w poprzek wózek. Załadowany był starymi skrzydłami urobionymi na różne sposoby, i leżał przewrócony na staruszka, który służył za woźnicę. Jego łysa głowa, drżący głos i rozpacz spowodowana przygnieceniem przez ciężar wózka wzbudziły litosć księcia; Bichar chciał zawrócić i przedrzeć się przez żywopłot, już miał przeskoczyć górą, kiedy staruszek zaczął krzyczeć:
 – Hej! Panie, zlitujcie się nad położeniem, w którym mnie widzicie! Jeśli nie zechcecie mi pomóc, wkrótce zginę.
Adolf nie mógł oprzeć się pragnieniu poratowania starca; zszedł na ziemię, zbliżył się do niego i podał mu rękę; ale niestety! Zdumiał się wielce, gdy zobaczył, że starzec podnosi się sam tak żwawo, że pochwycił Adolfa, nim ten mógł się obronić.
 – Wreszcie, książę Rusi – powiedział mu starzec straszliwym, groźnym głosem. – Odnalazłem cię, nazywam się Czas i szukam cię od trzech wieków, zużyłem wszystkie skrzydła, którymi wyładowany jest ten wózek, gdy wędrowałem po całym świecie, aby cię spotkać; ale chociaż wcześniej byłeś ukryty, nic nie może umknąć przede mną.
Po tych słowach z taką siłą zasłonił mu dłonią usta, że w jednej chwili odebrał mu dech i udusił go.
W tej smutnej chwili w pobliżu znalazł się Zefir i cierpiał dotkliwie, będąc świadkiem nieszczęścia swego drogiego przyjaciela. Gdy stary okrutnik go zostawił, Zefir zbliżył się, by spróbować zwrócić mu życie swym łagodnym tchnieniem, ale jego starania były bezskuteczne; wziął go w ramiona, tak jak za pierwszym razem, i płacząc gorzko, zaniósł go do ogrodów pałacu Szczęśliwości. Położył go w grocie, na ściętej płasko skale, przykrył go i otoczył kwiatami, a zdjąwszy z niego zbroję, ułożył z niej panoplium, następnie zaś wyrył na kolumnie z jaspisu, którą ustawił przy tym nieszczęśliwym księciu, następujące wiersze:
Czas, ponad wszystko potężny,
Wszystko na koniec zwycięży;
Gaśnie z latami uroda;
Wciąż nowe człowieka chwytają pragnienia,
Duch się w nim burzy pośród spełnienia;
Gdy jego się zdaje nagroda,
Kiedy ze szczęścia osiągniętego
Myśli się cieszyć po długich staraniach,
Wracając zbyt często do miejsca drogiego,
Pozna, że nie ma szczęścia wiecznego
Ani wiecznego kochania.
Grota ta była miejscem, w które pogrążona w rozpaczy księżniczka chodziła co dzień od wyjazdu kochanka, i tam potokiem swych łez sprawiała, że wzbierały wody strumieni. Co za niespodziewana radość ją ogarnęła, gdy odnalazła go w chwili, gdy sądziła, że przebywa tak daleko! Wydawało jej się, że dopiero co przybył i zmęczony podróżą zasnął, wahała się, czy go budzić, i poddając się wreszcie porywom czułości, wyciągała już ramiona, by go uścisnąć, gdy zbliżywszy się, poznała, jak wielkie jest jej nieszczeście. Zaczęła wtedy krzyczeć i lamentować tak, że mogłaby wzruszyć nawet najbardziej nieczułe przedmioty. Rozkazała, by na zawsze zamknięto bramy jej pałacu; i rzeczywiście, od tego fatalnego dnia nikt nie może powiedzieć, że ją widział z bliska, jej ból sprawia, że pokazuje się tylko z rzadka, i nigdy nie zdarza się, by nie szły przed nią niepokoje i by nie towarzyszyły jej smutki lub by jej śladem nie podążały nieprzyjemności: to jej zwykła kompania. Ludzie mogą o tym bez wahania zaświadczyć i wszyscy od czasu tej straszliwej przygody mówią:
Że Czas zwycięża wszystko i nie ma szczęśliwości doskonałej.

Gdy Hipolit skończył mówić, opatka zapewniła go, że poczuła właśnie w tej chwili to, o czym mówił, i że obawa przed zbyt prędkim końcem tak przyjemnej powiastki zakłóciła jej przyjemność jej słuchania; chwaliła bardzo sposób, w jaki mówił, i dziękowała mu jeszcze, gdy weszła pokojówka Julii; pozdrowiwszy ją w imieniu swej pani (która leżała jeszcze w łóżku z wielkim bólem głowy), powiedziała, że Julia prosi o kilka książek dla przegnania nudy.
 – Izabelo – powiedziała opatka – nie mogę jej ich teraz posłać, ale zaprowadź do niej Hiacynta, on zabawi ją o wiele lepiej niż książka, właśnie opowiedział mi tak przyjemną baśń, że musi być tak dobry, by jej również ją przedstawić.
Po tych słowach poprosiła, by Hipolit poszedł za dziewczyną, i można się domyślać, że spełnił to polecenie bez zwłoki.

Tytuł oryginalny: Późniejsi wydawcy i krytycy nadali baśni tytuł Île de la Félicité, choć pierwotnie baśń – wtrącona do powieści Hypolite, comte de Duglas, była pozbawiona tytułu. Baśń zostaje opowiedziana przez Hipolita opatce klasztoru, w którym przebywa ukochana głównego bohatera, Julia.
Autorka: Marie-Catherine d’Aulnoy (więcej)
Wcześniejsze przekłady polskie: Cała powieść została przetłumaczona w 1743 r. przez Jana Nepomucena Raczyńskiego jako (uwaga!) Historya angielska politico-moralis Hippolita millorta z Duglas, z Julią córką hrabi z Warwiku awantury przyjaźni opisująca, z angielskiego języka na francuski, z francuskiego na polski przetłumaczona (II wydanie z 1756 r. jest dostępne w formacje djvu TUTAJ). Raczyński oczywiście niepoprawnie podał, że powieść pierwotnie powstała po angielsku.
Baśń zainspirowała również barokową poetkę Elżbietę Drużbacką do napisania poematu pod tytułem (uwaga!) Fabuła o książęciu Adolfie, dziedzicu Roksolanii, którego czas przez lat trzysta szukając znaleźć nie mógł; przypadkiem powracając z wyspy szczęśliwości, od tegoż czasu złapany, śmierci prawu zadosyć uczynić musiał, które dla wszystkich najdłużej żyjących ludzi postanowione. Fabuła poematu Drużbackiej zasadniczo nie różni się od baśni pani d’Aulnoy, ale w tekście polskiej poetki więcej jest gwałtowności, swoistej rubaszności i dosadności (np. Adolf bynajmniej nie traci nic ze swego ciężaru, gdy nieszczęsna nimfa wciąga go w koszu z kwiatami „z fatygą” i mówi: „Ty ogrodniczko powiedz pod przysięgą, / Czy to nie koncept twój ze mnie żartuje, / Znam twoję sztukę i zapewnem zgadła, / Żeś pod bukiety kamyków nakładła). Cała Fabuła w XIX-wiecznym wydaniu dostępna jest TUTAJ.
Podobne baśnie: Wyspa Szczęśliwości – uważana za pierwszą francuską baśń literacką – jest realizacją baśniowego typu ATU 470B – „Kraina, gdzie się nie umiera”. Na tym samym motywie o mężczyźnie, który bezwiednie spędza trzysta lat wraz z ukochaną kobietą w krainie młodości, oparta jest m.in. irlandzka opowieść o Oisinie i Niam Złotowłosej czy średniowieczna francuska lai o Guingamorze.
Idylliczna kraina rządzona przez kobiety, gdzie nie ma mężczyzn, a zatem i niepokojów miłości, pojawia się w wielu baśniach współczesnych pani d’Aulnoy, również jej autorstwa, takich jak Książę Chochlik (Le Prince Lutin) czy Drzewko pomarańczowe i pszczoła (L’Oranger et l’abeille).

piątek, 28 września 2018

Łabędź z Cambrai - François de Salignac de La Mothe-Fénelon (1651-1715)

Portret autorstwa Bailleula z 1718 r. (źródło)

Ten potomek znakomitego, choć ubogiego szlacheckiego rodu poświęcił się karierze katolickiego duchownego – co na przełomie lat 70. i 80. XVII wieku we Francji oznaczało często walkę z protestantyzmem. W 1686 r. Ludwik XIV miał odwołać edykt nantejski, który od 88 lat zapewniał wolność religijną we Francji, ale jeszcze zanim do tego doszło hugenoci byli różnymi sposobami nakłaniani do zmiany wyznania. Jedną z zajmujących się tym instytucji były Nouvelles Catholiques, dom Nowych Katoliczek, gdzie przetrzymywano młode protestantki, zmuszając je, by przeszły na katolicyzm. Fénelon został przełożonym tej instytucji w 1678 r.

Ta funkcja była może dla niego dodatkową inspiracją, gdy w 1681 r. napisał Traktat o wychowaniu dziewcząt (Traité de l’Éducation des Filles) na prośbę księżnej de Beauvilliers, którą los pobłogosławił dziewiątką córek. Fénelon podkreślał, że dziewczęta należy wychowywać na zaradne i gospodarne panie domu, a choć jego traktat ukazał się drukiem dopiero w 1687 r., zyskał mu sławę jako pedagoga. Dzięki znajomości z księciem de Beauvilliers, Bossuetem – swego czasu nadwornym kaznodzieją Ludwika XIV, a później biskupem Meaux - oraz Madame de Maintenon, morganatyczną małżonką króla, Fénelon został w 1689 r. nauczycielem królewskiego wnuka, który jako siedmiolatek właśnie przechodził spod opieki piastunek w ręce guwernerów i preceptorów.

 
Rozkoszny podopieczny Fénelona. Portret autorstwa Hyacinthe'a Rinaude'a z 1704 r.

Znakomity uczeń nazywał się (jak można przewidzieć) Ludwik, był księciem Burgundii i, według słów samego Fénelona, chłopcem kapryśnym i wybuchowym. Dla niego Fénelon pisał dydaktyczne bajki, powiastki i dialogi, a także swoje bezsprzecznie najsłynniejsze dzieło, prawdziwy bestseller literatury młodzieżowej XVIII wieku, czyli Przypadki Telemaka (Les Aventures de Télémaque; wydanie „na Polski ięzyk przełożone i kopersztychami przyozdobione” można zobaczyć TUTAJ.

W przeciwieństwie do Przypadków Telemaka, baśnie Fénelona nie były pierwotnie przeznaczone do publikacji, lecz do prywatnego użytku i rozrywki księcia. Były jednocześnie parodią i polemiką z modnymi w latach 90. salonowymi i rokokowymi contes de fées, w których królował amoralny przepych. Nawet baśnie Charles’a Perraulta, które dzisiaj stereotypowo kojarzą się z poczciwymi dydaktycznymi powiastkami o „dobru, które zawsze zwycięża”, w gruncie rzeczy chwalą kumoterstwo (wróżka załatwia Kopciuszkowi małżeństwo z księciem) i oszustwo (młynarczyk poślubia królewnę tylko dlatego, że Kot w Butach przedstawił go jako markiza). W baśniach Fénelona próżno szukać takich awansów społecznych: ilekroć jego wieśniacy i pasterki w jego baśniach zdobywają rangę dworaków i królowych, źle się to dla nich kończy. Nie wynikało to jednak z arystokratycznych uprzedzeń wobec stanu trzeciego – a przynajmniej nie tylko z nich. Zdaniem Fénelona światowe życie w luksusie było nierozłącznie związane z dworskimi intrygami, degrengoladą, pychą i próżnością. Ideał szczęścia upatrywał w życiu spokojnym i umiarkowanym, pohamowaniu żądz i sumiennej pracy, najlepiej na idyllicznej wsi, i oczywiście pod warunkiem dobrego zdrowia.

Fénelon z pewnością podpisałby się pod stwierdzeniem, że władza absolutna deprawuje absolutnie. Spotkać się można ze stwierdzeniem, że to właśnie krytyczne wobec absolutyzmu fragmenty Przypadków Telemaka wydanego drukiem sprawiły, że w 1697 r. musiał pożegnać się z królewskim dworem; w rzeczywistości wydaje się jednak, że wynikało to z wplątania się w spór religijny, m.in. z samym Bossuetem. Fénelon popierał bowiem wdowę de Guyot, mistyczkę, której poglądy niebezpiecznie zbliżały się do kwietyzmu – doktryny głoszącej bierne poddanie się Bogu i mistyczne zespolenie z jego istotą. Kwietyzm negował istnienie wolnej woli człowieka oraz potrzebę sakramentów, nic więc dziwnego, że w 1687 r. został potępiony przez Kościół. Wdowa de Guyot była raczej semikwietystką, a sam Fénelon nie miał wątpliwości co do swojej ortodoksji, kiedy jednak nie chciał wyrzec się znajomości z mistyczką mimo namów Madame de Maintenon i Bossueta, został odsunięty od swojego ucznia i musiał wyjechać do Cambrai, którego arcybiskupem był od 1695 r.

W tej przygranicznej diecezji sumiennie pełnił obowiązki duszpasterskie, ganiąc księży, którzy zmuszali flamandzkie dzieci do nauki katechizmu w języku francuskim, i walcząc z jansenistami. Zyskał sobie przydomek Łabędzia z Cambrai – według jednych źródeł dla kontrastu ze stanowczym i energicznym Bossuetem, Orłem z Meaux”, według innych – ze względu na zdolności kaznodziejskie.

Korespondował również ze swoim byłym uczniem, służąc mu radami, zwłaszcza po tym, gdy książę Burgundii został następcą tronu po śmierci ojca, Wielkiego Delfina w 1711 r. Niestety, trzydziestoletni Ludwik zmarł zaledwie dziesięć miesięcy później, niwecząc nadzieje, jakie mógł w nim pokładać Fénelon. Sam arcybiskup przeżył wychowanka o trzy lata. Wszystkich ich przeżył niezniszczalny Król Słońce, którego 72-letnie absolutystyczne panowanie dobiegło końca dopiero 1 września 1715 r., dziewięć miesięcy po śmierci Fénelona.

Bibliografia:
H.C. Barnard, Fénelon on Education, Cambridge 1966
T. Gheeraert, La féerie sublime, w: Perrault, Fénelon, Mailly, Préchac, Choisy et anonymes, Paris 2005, s. 361-379
Fénelon, 30 ans en 1681 [https://histoiresduniversites.wordpress.com/2015/07/05/fenelon-30-ans-en-1681/]
http://www.recherche-fenelon.com/

Baśnie Fénelona w moim tłumaczeniu:
Mąż, co miał 11 ust (Histoire d'une jeune princesse)

Mąż, co miał 11 ust



Byli raz sobie król i królowa, którzy nie mieli dzieci. Tak się tym martwili, tak się martwili, że nikt się nigdy nie martwił bardziej od nich. Wreszcie królowa zaszła w ciążę i urodziła córkę, najpiękniejszą na świecie. Przy jej narodzinach stawiły się wróżki. Wszystkie jednak powiedziały królowej, że mąż jej córki będzie miał jedenaścioro ust albo, jeśli księżniczka nie wyda się przed ukończeniem dwudziestu dwóch lat, zmieni się w ropuchę. Przepowiednia ta wzbudziła niepokój królowej.

Córka ledwo skończyła piętnaście lat, gdy zjawił się mężczyzna, który miał jedenaścioro ust i osiemnaście stóp wzrostu; ale księżniczce wydał się tak wstrętny, że nawet słyszeć o nim nie chciała. Zbliżały się jednak fatalne urodziny, a król, który wolał, żeby jego córka wyszła za potwora, niż żeby zmieniła się w ropuchę, postanowił wydać ją za mężczyznę z jedenaściorgiem ust. Królowa wymyśliła inne wyjście, bardzo nieprzyjemne. Kiedy trwały przygotowania do ślubu, przypomniała sobie o pewnej wróżce, z którą kiedyś się przyjaźniła. Wezwała ją i spytała, czy nie może zapobiec małżeństwu.

-Mogę to zrobić-odparła wróżka-tylko jeśli zmienię córkę Waszej Wysokości w czeczotkę. Będzie u Waszej Wysokości w komnacie, będzie mówić całe noce i nieustannie śpiewać.

Królowa się zgodziła. Księżniczka natychmiast okryła się drobnymi piórkami i pofrunęła do króla; od niego wróciła do królowej, która nie żałowała jej pieszczot. Tymczasem król kazał szukać księżniczki. Nigdzie jej nie znaleziono. Cały dwór okrył się żałobą. Królowa udawała, że rozpacza tak jak wszyscy. Cały czas miała jednak swoją czeczotkę i całymi nocami z nią rozmawiała. Pewnego dnia król zapytał, skąd wzięła tak mądrą czeczotkę; królowa odpowiedziała, że dostała ją od zaprzyjaźnionej wróżki. 

Frontyspis romansu Amadis de Gaulia z 1508 r. Czemu tu jest - o tym na końcu baśni.
Dwa miesiące minęły w smutku. Wreszcie potwór, znużony czekaniem, powiedział królowi, że zje go z całym dworem, jeśli w tydzień nie dostanie od niego księżniczki; był bowiem ludojadem. To zaniepokoiło królową, która wyznała wszystko królowi. Posłano po wróżkę, która przywróciła księżniczce pierwotną postać. Tymczasem zjawił się książę, który oprócz normalnych ust miał też usta na końcu każdego palca u ręki. Król chętnie wydałby za niego swoją córkę; lękał się bowiem potwora. Książę, który zakochał się w księżniczce, postanowił bić się z potworem. Wyznaczono dzień; kiedy nadszedł, rywale stawili się na placu boju. Wszyscy modlili się za księcia, ale widok tak straszliwego potwora sprawiał, że drżano o niego. Potwór dzierżył dębową maczugę, którą zamierzył się na Aglaora (tak bowiem nazywał się książę); ale Aglaor, uniknąwszy ciosu, przeciął mu mieczem ścięgno i powaliwszy go, odebrał mu życie. Wszyscy zaczęli wiwatować; książę Aglaor zaś poślubił księżniczkę z tym większym zadowoleniem, że uwolnił ją od rywala równie straszliwego co nieprzyjemnego w obyciu.

Tłum. Barbara Kaczyńska

Autor: François de Salignac de La Mothe-Fénelon [więcej]

Tytuł oryginalny: Histoire d'une jeune princesse

Podobne baśnie:  Ta krótka baśń Fénelona parodiuje Śpiącą królewnę Charles'a Perraulta, powtarzając niemal słowo w słowo jej pierwsze zdanie i wprowadzając na scenę wróżki, które nad kołyską księżniczki wypowiadają złowrogą przepowiednię. Podczas gdy czarujący wybranek Śpiącej Królewny miał tylko matkę-ludożerczynię, tutaj księżniczce grozi bezpośrednio małżeństwo z potworem. A jej wybawiciel, choć nosi imię dwornego Galaora z romansu rycerskiego o Amadisie, nie jest wcale mniej dziwaczny...


piątek, 21 września 2018

Księżniczka Wiośniana


Żyli raz król i królowa, którym urodziło się dużo dzieci, ale wszystkie umarły. Król i królowa smucili się tym jak nie wiem co; oprócz tego mieli wszystko i tylko dzieci im brakowało. Minęło już pięć lat, odkąd królowa urodziła ostatnie, i wszyscy myśleli, że więcej dzieci nie będzie już miała, strasznie się bowiem dręczyła myślami o wszystkich ślicznych książątkach, które pomarły.

Wreszcie zaszła w ciążę, a wtedy dniem i nocą nie robiła nic, tylko myślała o tym, co zrobi, by zachować życie małej istotki, którą miała urodzić, i o imieniu, jakie jej nada, i o strojach, lalkach i zabawkach, jakie jej podaruje.

Przy dźwięku trąb na każdym rozstaju dróg obwieszczono, że do pałacu mają się zgłosić najlepsze piastunki, gdyż królowa pragnie wybrać spośród nich mamkę dla dziecka. I zgłosiły się: same mamki i ich brzdące, ze wszystkich stron świata. Pewnego dnia, gdy królowa zażywała chłodu w wielkim lesie, usiadła i powiedziała do króla:
  
– Wasza miłość, sprowadźmy tu wszystkie mamki i wybierzmy spośród nich jedną, bo nasze krowy dają za mało mleka, żeby nagotować z niej kaszki dla tylu małych dzieci.

 – Bardzo chętnie, ukochana – rzekł król. – Niech kto przywoła mamki.

I wszystkie przyszły, jedna po drugiej, pięknie kłaniając się przed królem i królową. Potem ustawiły się w szpaler, każda oparta plecami o drzewo. Kiedy już zajęły swoje miejsca i obejrzano z podziwem ich świeżą cerę, piękne zęby i piersi pełne dobrego mleka, w taczce popychanej przez dwa wstrętne karzełki nadjechała jakaś maszkara o koślawych stopach, z kolanami pod brodą, wielkim garbem, zezem i skórą czarniejszą niż atrament. W ramionach trzymała koczkodanka, którego karmiła piersią, i mówiła jakąś niezrozumiałą gwarą. Również podeszła zaoferować swoje usługi, ale królowa odtrąciła ją, mówiąc:

 – Precz, ohydna pokrako, źle jesteś wychowana, że przychodzisz do mnie z taką twarzą. Jeśli zostaniesz tu chwilę dłużej, każę cię wyrzucić.

Skarżąc się głośno, poczwara została powieziona dalej przez okropne karzełki, by schować się w dziupli w drzewie, skąd wszystko widziała.


Demoniczność małpy - Godzinki z Trivulzio, ok. 1470, Haga, Koninklijke Bibliotheek, SMC 1, k. 164v (źródło)


Królowa, która już o niej zapomniała, wybrała piękną mamkę; ale gdy tylko ją wskazała, ukryty w trawie straszliwy wąż ukąsił kobietę w stopę, tak że padła jak nieżywa. Królowa, bardzo zmartwiona tym zdarzeniem, spojrzała na inną; natychmiast nadleciał orzeł, niosąc w szponach żółwia, i upuścił go biednej mamce na głowę, która natychmiast roztrzaskała się na kawałeczki jak szklanka. Królowa, jeszcze bardziej znękana, zawołała trzecią mamkę. Ta, spiesząc się, przewróciła się o kolczasty krzak i wybiła sobie oko.

 – Ach, jaki mnie prześladuje dzisiaj pech! – zawołała królowa. – Nie mogę wybrać mamki, nie przynosząc jej nieszczęścia! Niech się tym zajmie mój lekarz.

Gdy wstała, by wrócić do pałacu, usłyszała, jak ktoś zanosi się śmiechem. Rozejrzała się i zobaczyła za sobą wstrętną garbuskę, która w swojej taczce i z małpiszonkiem w ramionach wyglądała jak koczkodan; do licha, drwiła sobie z całej kompanii, a zwłaszcza z królowej. Tak to uraziło tę wielką panią, że miała ochotę podejść i ją uderzyć, podejrzewając, że to ona ponosi winę za krzywdę mamek. Ale garbuska już stuknęła trzy razy różdżką i oto karzełki zmieniły się w skrzydlate gryfy, a taczka w płomienisty rydwan, i wszystko uleciało w powietrze przy wtórze gróźb i głośnych okrzyków.

 – Niestety, ukochana, jesteśmy zgubieni! – powiedział król. – To wróżka Garbusyna; nikczemna nienawidzi mnie, odkąd byłem małym chłopcem, z powodu figla, którego jej spłatałem, dosypując jej siarki do zupy. Od tamtej pory szukała wiecznie okazji, by się zemścić.

Królowa wybuchnęła płaczem.

 – Gdybym tylko domyśliła się jej imienia – powiedziała – starałabym się ją sobie zjednać. Zdaje mi się, że chciałabym umrzeć.

Gdy król zobaczył ją w takiej udręce, powiedział:

 – Miłości moja, naradźmy się, co powinniśmy zrobić.

Wziął ją pod ramię, bo wciąż jeszcze drżała od strachu, w który wprawiła ją Garbusyna.

Gdy król i królowa byli już w swojej komnacie, wezwali do siebie doradców. Zamknięto starannie drzwi i okna, by nikt ich nie podsłuchał, i podjęto decyzję, by na narodziny dziecka zaprosić wszystkie wróżki mieszkające w promieniu tysiąca mil. Rozesłano gońców i napisano do wróżek piękne i uprzejme listy, aby zadały sobie trud przybycia na połóg królowej i całą sprawę utrzymały w tajemnicy. Lękano się bowiem, by Garbusyna nie dowiedziała się o wszystkim i nie zrobiła awantury. By wynagrodzić im trudy, obiecano każdej wróżce kaftanik z niebieskiego aksamitu, a spódnicę z amarantowego, a także wycinane pantofelki z purpurowej satyny, małe złocone nożyczki i kasetkę pełną cienkich igiełek.

Gdy tylko gońcy ruszyli w drogę, królowa zabrała się wraz ze swymi pannami i służkami do pracy nad prezentami, które obiecała wróżkom. Znała ich wiele, ale przybyło tylko pięć. Zjawiły się w chwili, gdy królowa właśnie wydała na świat małą księżniczkę, i zaraz zamknęły się z nią w komnacie, by ją obdarować. Pierwsza dała jej doskonałą urodę, druga – niezrównaną bystrość, trzecia – umiejętność cudownego śpiewu, czwarta – talent do układania dzieł prozą i wierszem.

Kiedy piąta otwierała już usta, w kominie rozległ się jakiś hałas, jakby ze szczytu wieży spadł wielki kamień, i pojawiła się Garbusyna, cała wysmarowana smołą i wołająca na całe gardło:

 – Życzę temu stworzonku
Pechu pechowego
Do roku dwudziestego.
Garbusyna (Carabosse) w Śpiącej królewnie Czajkowskiego (projekt kostiumu autorstwa Leona Baksta z 1921 r.)
 
Słysząc te słowa, leżąca w łóżku królowa rozpłakała się i zaczęła błagać Garbusynę, by zlitowała się nad małą księżniczką. Wszystkie wróżki mówiły jej:

 – Nieszczęsna! Siostro, musisz ją odpechowić, co ona ci takiego zrobiła?

Ale paskudna wróżka burczała tylko i nic nie odpowiadała. Wreszcie piąta wróżka, która jeszcze się nie odzywała, chcąc załagodzić sprawę, obdarzyła księżniczkę długim i szczęśliwym życiem po tym, gdy już minie czas klątwy. Garbusyna tylko się zaśmiała i zaczęła gramolić się w górę komina, śpiewając ironiczne piosenki i zostawiając wszystkie wróżki, a tym bardziej biedną królową, w wielkiej konsternacji.

Królowa nie omieszkała dać wróżkom to, co im obiecała, i dorzuciła nawet wstążki, które bardzo im się spodobały. Ugoszczono je wspaniale, a gdy odchodziły, najstarsza powiedziała, że jej zdaniem do dwudziestych urodzin księżniczki należy umieścić ją w zamknięciu w jakimś miejscu, w którym będzie widywać tylko służące jej kobiety.

Wówczas król rozkazał zbudować zadaszoną wieżę, w której nie było ani jednego okna; żeby coś zobaczyć, należało zapalić świece. Wchodziło się tam sklepionym korytarzem, który biegł całą milę pod ziemią. Tamtędy przynoszono piastunkom i guwernantkom wszystko, czego potrzebowały. Co dwadzieścia kroków były ciężkie zaryglowane drzwi, wszędzie też rozstawiono straże.

Młodej księżniczce nadano imię Wiośniana, miała bowiem cerę jak lilie i róże, świeższą i piękniej rozkwitłą niż Wiosna. Każde jej słowo i czyn budziły podziw; najtrudniejszych rzeczy uczyła się z największą łatwością; rosła tak wysoka i piękna, że król i królowa zawsze na jej widok płakali z radości. Prosiła ich czasem, by z nią zostali albo by wzięli ją ze sobą, bo nudziła się, nie wiedząc do końca dlaczego; oni jednak zawsze odmawiali.

Mamka, która nigdy jej nie opuściła i której nie brakowało bystrości, opowiadała jej czasem, jak zbudowany jest świat, a ona natychmiast wszystko pojmowała z taką łatwością, jakby widziała to na własne oczy. Król mówił często królowej:

 – Moja kochana, Garbusyna zostanie wystrychnięta na dudka. Jesteśmy od niej sprytniejsi, nasza Wiośniana będzie szczęśliwa wbrew jej przepowiedniom.

A królowa śmiała się przy tym do łez, myśląc o urazie, jaka czeka nikczemną wróżkę.

Rozkazali namalować portrety Wiośnianej i rozesłać je po całej ziemi, zbliżał się bowiem czas wyjścia z wieży i chcieli wydać ją za mąż. Do jej dwudziestych urodzin zostały już tylko cztery dni. Na myśl o bliskim wyzwoleniu księżniczki na dworze i w mieście zapanowała wielka radość, która jeszcze się wzmogła na wieść, że król Merlin pragnie, by poślubiła jego syna, i przysłał ambasadora Fanfaronka, żeby prosić o jej rękę.

Mamka, która o wszystkim mówiła księżniczce, opowiedziała jej też o tym, twierdząc, że wjazd Fanfaronka będzie najpiękniejszą rzeczą na świecie.

 – Ach, ja nieszczęśliwa! – wykrzyknęła księżniczka. – Trzymają mnie w ciemnej wieży, jakbym popełniła jakąś wielką zbrodnię; nigdy nie widziałam nieba, słońca ani gwiazd, o których opowiada się tyle cudownych rzeczy; nigdy nie widziałam konia, małpy ani lwa, chyba że namalowane. Król i królowa mówią, że zabiorą mnie stąd, kiedy skończę dwadzieścia lat, ale tak mnie tylko pocieszają, żebym uzbroiła się w cierpliwość. Tak naprawdę dobrze wiem, że chcą, żebym tu umarła, choć w niczym im nie uchybiłam.

Przy tych słowach zaczęła płakać, i płakała tak strasznie, że oczy jej spuchły do rozmiarów pięści. Mamka, siostra mleczna, piastunka, która ją przewijała, gdy była niemowlęciem, druga piastunka, która ją kołysała, oraz niania, które ogromnie kochały księżniczkę, też zaczęły płakać tak okropnie, że słychać było tylko szlochy i westchnienia. Myślały, że się od tego uduszą, taka je ogarnęła żałość,

Kiedy księżniczka zobaczyła je pochłonięte lamentowaniem, wzięła nóż i powiedziała głośno:

 – Patrzcie! Zabiję się w tej chwili, jeśli nie znajdziecie sposobu, żebym mogła zobaczyć piękny wjazd Fanfaronka. Król i królowa o niczym się nie dowiedzą. Zastanówcie się wszystkie, czy wolicie, żebym na miejscu poderżnęła sobie gardło, czy też żeby moje pragnienie się spełniło.

Na te słowa mamka i pozostałe kobiety znów się rozpłakały, i to jeszcze głośniej, i wszystkie postanowiły, że sprawią, by księżniczka mogła zobaczyć Fanfaronka, albo umrą, usiłując wykonać to zadanie. Resztę nocy spędziły na obmyślaniu różnych sposobów, z których żaden się nie nadawał. Wiośniana w rozpaczy powtarzała nieustannie:

 – Nie oszukujcie mnie więcej, że mnie kochacie. Gdyby tak było, znalazłybyście niejeden dobry sposób. Czytałam, że miłość i przyjaźń zwyciężą wszystko.

Wreszcie stwierdziły, że trzeba zrobić dziurę w ścianie wieży od strony miasta, przez które miał przejechać Fanfaronek. Przesunęły łóżko księżniczki i natychmiast zabrały się wszystkie do pracy, która zajęła im dzień i noc bez przerwy. Zdrapując zaprawę, a potem małe kamyczki, wydłubały dziurkę, przez którą z trudem przeszłaby szpilka.

Ludwik XIV przed grotą Tetydy, Anonim, 1670-1680
Przez ten otwór Wiośniana po raz pierwszy zobaczyła światło dnia. Olśniona nim, bez przerwy wyglądała przez dziurkę, aż zobaczyła Fanfaronka nadjeżdżającego na czele świty. Dosiadał białego konia, który tańczył do dźwięku trąbek i wykonywał przepiękne skoki. Przodem szło sześciu flecistów i grało najpiękniejsze melodie z opery, którym jak echo odpowiadało sześć obojów. Dalej wielki zgiełk robiły trąbki i cymbały. Fanfaronek miał strój cały wyszywany perłami, złote buty, szkarłatne pióra, wszędzie wstążki i tyle diamentów (bo król Merlin miał ich pełne komnaty), że świecił się mocniej niż słońce. Wiośniana na ten widok poczuła takie uniesienie, że nie mogła tego wytrzymać, i po krótkim namyśle oświadczyła, że nie będzie mieć innego męża jak tylko pięknego Fanfaronka; że nic nie zapowiada, by jego pan był równie urodziwy; że jej samej obca jest ambicja, a skoro zniosła życie w wieży, to w razie potrzeby zniesie też życie z Fanfaronkiem w jakimś zamku na wsi; i że jej zdaniem chleb i woda z nim jedzone byłyby lepsze niż kurczęta i cukierki jedzone z innym. Krótko mówiąc, tyle o tym mówiła, że jej służące zachodziły w głowę, skąd jej się wzięła chociaż czwarta część tych wszystkich pomysłów. Kiedy chciały przypomnieć jej o jej pozycji i o tym, jak może ją utracić, księżniczka uciszyła je, nie chcąc ich słuchać.

Jak tylko Fanfaronek dotarł do królewskiego pałacu, królowa posłała po córkę. Wszystkie ulice usłano dywanami, a w oknach siedziały damy i jedne trzymały kosze pełne kwiatów, inne zaś – pełne pereł, a jeszcze inne – i to było najlepsze – znakomitych cukierków, którymi miały obsypywać ją, gdy będzie przechodziła.

Zaczęto ją ubierać, kiedy do wieży przyjechał na słoniu pewien karzeł, przybywający od pięciu dobrych wróżek, które obdarowały księżniczkę w dniu narodzin. Teraz przysyłały jej koronę, berło, suknię ze złotego brokatu, spódnicę z motylich skrzydeł przepięknej roboty i jeszcze cudowniejszą kasetkę, po brzegi pełną klejnotów; stąd mówiono o niej, że jest bezcenna, nigdy bowiem jeszcze nie widziano tylu bogactw naraz. Na ten widok królowa aż pobladła z zachwytu; księżniczka natomiast patrzyła na to obojętnie, myślała bowiem tylko o Fanfaronku.

Podziękowano karłowi, dano mu też napiwek i ponad tysiąc sążni różnobarwnych wstążek, z których zrobił sobie piękne podwiązki, fular i kokardę przy kapeluszu. Był przy tym tak niski, że pod tymi wszystkimi wstążkami prawie zupełnie zniknął. Królowa powiedziała mu, że poszuka czegoś pięknego, co odeśle wróżkom, księżniczka zaś, która była bardzo hojna, podarowała im niemieckie kołowrotki z wrzecionami z drzewa cedrowego.

Założono królewnie najniezwyklejsze z przyniesionych przez karła klejnotów. Wszystkim wydała się tak piękna, że słońce skryło się ze wstydu, a księżyc, który nie należy przecież do nieśmiałych, nie odważył się pokazać, póki była w drodze. Szła pieszo ulicami po kosztownych dywanach, a tłumy zgromadzone wokół niej wołały:

 – Ach, jaka piękna, ach, jaka piękna!

Kiedy tak szła, zbytkownie odziana, w otoczeniu królowej i czterech czy pięciu tuzinów księżniczek krwi, nie licząc ponad dziesięciu tuzinów, które przybyły na to święto z sąsiednich państw, zrobiło się nagle ciemno, rozległ się pomruk grzmotu i z nieba lunął deszcz z gradem. Królowa okryła się królewskim płaszczem, a wszystkie damy zarzuciły sobie spódnice na głowy. Wiośniana zamierzała postąpić tak samo, kiedy z góry dobiegł ją głos tysięcy kruków, sów, wron i innych złowróżbnych ptaków, których krakanie nie zapowiadało niczego dobrego. W tej samej chwili nadleciał w pędzie straszliwy puchacz niesamowitych rozmiarów, niosąc w dziobie szal z pajęczyny, obszyty skrzydłami nietoperzy. Upuścił go prosto na ramiona Wiośnianej, a wtedy rozległ się przeciągły wybuch śmiechu, zdradzając, że był to złośliwy żart wymyślony przez Garbusynę.

Na ten posępny widok wszyscy zaczęli płakać, a królowa, najbardziej ze wszystkich znękana, chciała zerwać czarny szal, który jednak trzymał się ramion jej córki, jakby przybito go gwoździami.

 – Ach! – powiedziała królowa. – Oto dzieło naszej przeciwniczki. Nic jej nie ugłaska, na próżno wysłałam jej ponad pięćdziesiąt funtów konfitur, tyle samo czystego cukru i dwie szynki mogunckie; nic jej to nie obeszło.

Kiedy tak lamentowała, wszyscy zdążyli zmoknąć do suchej nitki. Wiośniana, pochłonięta marzeniami o ambasadorze, szła dalej bez słowa i myślała, że jeśli tylko mu się spodoba, to nie będzie przejmować się ani Garbusyną, ani złowróżbnym szalem. Dziwiła się w duchu, że nie wyszedł jej naprzeciw, kiedy nagle zobaczyła, jak nadchodzi u boku króla. Natychmiast rozległ się miły dźwięk trąb, bębnów i skrzypiec, okrzyki ludu nabrały mocy i zapanowała niezmierna radość.

Fanfaronek był bystrym młodzieńcem, ale gdy zobaczył piękną Wiośnianą, promieniejącą takim wdziękiem i majestatem, zachwycił się nią do tego stopnia, że zamiast mówić, tylko coś dukał. Można by pomyśleć, że się upił, choć bez najmniejszych wątpliwości uraczył się tylko filiżanką czekolady. Wpadł w rozpacz, uświadomiwszy sobie, że w jednej chwili zapomniał przemowę, którą powtarzał sobie codziennie od kilku miesięcy i którą znał tak dobrze, że mógłby ją wygłosić przez sen.

Usiłując wydobyć ją z pamięci, składał głębokie ukłony przed księżniczką, która również bezwiednie dygnęła z sześć razy. Wreszcie zabrała głos i żeby wyratować ambasadora z tarapatów, powiedziała:

 – Panie Fanfaronku, z łatwością zgaduję, że każda twoja myśl jest czarująca, i przyznaję, że nie brak ci dowcipu. Chodźmy jednak szybko do pałacu. Leje jak z cebra – to podła Garbusyna zsyła na nas powódź. Gdy schowamy się pod dachem, to my będziemy mogli się z niej śmiać.

Odpowiedział jej szarmancko, że wróżka mądrze przewidziała pożar, który wzniecą jej piękne oczy, i żeby go poskromić, sprowadziła ten potop.

Po tych słowach podał jej rękę, by pomóc jej iść. Szepnęła do niego:

 – Żywię do ciebie uczucia, których nigdy byś się nie domyślił, gdybym sama ci o nich nie powiedziała; wynikają z nich dla mnie pewne przykrości, ale niech ten się wstydzi, kto widzi w nich coś złego. Musisz zatem wiedzieć, ambasadorze, że wzbudziłeś mój podziw, gdy jechałeś na swoim pięknym tańczącym koniu, i ogarnął mnie żal, że przybyłeś tu w cudzym imieniu. Jeśli dorównujesz mi odwagą, zdołamy temu zaradzić: poślubię cię nie jako zastępcę twojego pana, ale jako ciebie samego. Wiem, że nie jesteś księciem – podobasz mi się tak, jakbyś nim był. Zaszyjemy się razem w jakimś zakątku. Z początku będą o tym plotkować, a potem inna kobieta postąpi tak samo jak ja albo nawet gorzej, i zostawią mnie w spokoju, by mówić o tamtej, ja zaś będę czerpać przyjemność ze wspólnego życia z tobą.

Fanfaronkowi zdawało się, że śni, bo Wiośniana była księżniczką tak cudowną, że gdyby nie jakiś osobliwy kaprys, nie mógłby marzyć o takim zaszczycie. Nie miał nawet sił, żeby jej odpowiedzieć. Gdyby byli sami, rzuciłby się jej do stóp; pozwolił sobie jednak ścisnąć jej dłoń tak mocno, że zmiażdżył jej mały palec, ale nawet nie krzyknęła, tak była nim zauroczona. Kiedy weszła do pałacu, wokół zabrzmiało tysiąc różnych instrumentów muzycznych, do których dołączyły głosy niemal niebiańskie, tak czyste, że ludzie nie śmieli odetchnąć, bojąc się, że narobią za dużego hałasu.

Ucałowawszy córkę w czoło i oba policzki, król powiedział do niej:

 – Moja owieczko – zwykł bowiem nadawać jej najróżniejsze czułe imiona – czy nie pragniesz poślubić syna wielkiego króla Merlina? Oto pan Fanfaronek, który w jego imieniu odprawi ceremonię i zawiezie cię do najpiękniejszego królestwa na świecie.

 – Oj tak, ojcze – odparła, kłaniając mu się nisko. – Uczynię wszystko, co ci się spodoba, pod warunkiem, że zgadza się na to moja kochana mama.

 – Zgadzam się, córeczko – powiedziała królowa, obejmując ją. – Chodźmy, niech zastawią stoły.

Tak też natychmiast uczyniono. Ustawiono ich sto w wielkiej sali i nigdy jeszcze za ludzkiej pamięci nie było takiej uczty. Tylko Wiośniana i Fanfaronek nie jedli, zajęci wyłącznie spoglądaniem na siebie i tak pogrążeni w marzeniach, że nie pamiętali o bożym świecie.

Po posiłku przyszła pora na bal, balet i komedię. Było już jednak tak późno i wszyscy tak się objedli, że zasypiali na stojąco. Król i królowa, ogarnięci sennością, opadli na kanapę; większość dam i kawalerów chrapała, muzycy fałszowali, a komedianci nie wiedzieli sami, co mówią. Tylko nasi kochankowie byli czujni jak dwa zajączki i stroili do siebie miny. Widząc, że nie mają czego się obawiać i że strażnicy pospali się na swoich siennikach, księżniczka rzekła do Fanfaronka:

 – Posłuchaj mnie, skorzystajmy z tak wyśmienitej okazji. Jeśli bowiem zaczekamy do ceremonii zaślubin, król pośle ze mną damy, żeby mi usługiwały, i jakiegoś księcia jako eskortę do twojego króla Merlina, lepiej więc, żebyśmy odjechali już teraz, tak szybko, jak tylko się da.

Wstała, wzięła sztylet króla, cały wysadzany diamentami, i toczek, który królowa zdjęła, żeby wygodniej jej się spało. Potem podała białą dłoń Fanfaronkowi, a on ujął ją i przyklękając, powiedział:

 – Przysięgam waszej wysokości wierność i posłuszeństwo na wieki. Dostojna księżniczko, robisz dla mnie wszystko, czegóż więc ja nie zrobiłbym dla ciebie!

Wyszli z pałacu przy świetle ślepej latarni niesionej przez ambasadora i wąskimi uliczkami dotarli do portu. Tam wsiedli do łódeczki, w której spał ubogi stary przewoźnik. Obudzili go, a kiedy zobaczył piękną i dzielną Wiośnianą obwieszoną diamentami i okrytą szalem z pajęczyny, wziął ją za boginię nocy i upadł przed nią na kolana. Ale ponieważ nie było czasu na zabawy, rozkazała mu odbić od brzegu. Dużo ryzykowali, bo nie świecił ani księżyc, ani gwiazdy: wciąż trwała deszczowa pogoda zesłana przez Garbusynę. Co prawda, toczek królowej był przyozdobiony granatem, który lśnił jaśniej niż pięćdziesiąt płonących pochodni, i Fanfaronek (jak się mówi) niepotrzebnie niósł ślepą latarnię. Na toczku znajdował się również kamień, dzięki któremu można było stać się niewidzialnym.

Princess Mayblossom, w: A. Lang, The Red Fairy Book, il. H.J. Ford, L. Speed
Fanfaronek zapytał księżniczkę, dokąd chce się udać.

 – Niestety! – powiedziała. – Pragnę być razem z tobą i o tym tylko myślę.

 – Ale, pani, nie ośmielę się zawieźć cię do króla Merlina – odparł. – Z miejsca by mnie powieszono.

 – Cóż – odparła – płyńmy zatem na bezludną Wyspę Wiewiórek. Jest na tyle oddalona, że nie będą nas tam szukać.

Rozkazała marynarzowi ruszać w drogę, a on, choć miał tylko niedużą łódeczkę, zaraz posłuchał.

Kiedy zbliżał się świt, król, królowa i wszyscy pozostali ocknęli się i przetarli oczy, myśląc tylko o tym, żeby dokończyć ślub księżniczki. Poruszona królowa zażądała swojego toczka, żeby go włożyć na głowę. Przetrząśnięto każdy gabinecik, zajrzano nawet do garnków, ale toczka nigdzie nie było. Królowa z niepokojem biegała z góry na dół, od piwnicy po strych, ale nigdzie nie mogła go znaleźć.

Król z kolei chciał przypasać sobie swój wspaniały sztylet. Znowu zaczęto poszukiwania, otwarto kufry i skrzynki, do których klucze zgubiły się sto lat temu, znaleziono tysiąc cudowności – lalki ruszające głowami i oczami, złote owce z jagniątkami, pyszną skórkę cytrynową i orzechy smażone w cukrze – ale nic z tego nie mogło wynagrodzić królowi utraty sztyletu. Ogarnęła go taka rozpacz, że rwał włosy z brody, a królowa dla towarzystwa rwała sobie włosy na głowie, bo toczek i sztylet naprawdę były warte więcej niż dziesięć miast wielkości Madrytu.

Kiedy król zobaczył, że nie ma nadziei na znalezienie którejkolwiek zguby, powiedział do królowej:

 – Miłości moja, bądźmy dzielni i szybko zakończmy ceremonię, która już tak drogo nas kosztowała.

Zapytał, gdzie jest księżniczka. Jej mamka wystąpiła naprzód i rzekła:

 – Wasza Wysokość, przysięgam, szukam jej od dwóch godzin i nigdzie nie mogę jej znaleźć.

Słowa te przepełniły czarę goryczy dla pary królewskiej; królowa zaczęła krzyczeć jak orlica, której odebrano pisklęta, i padła zemdlona. Nigdy jeszcze nie widziano czegoś tak smutnego. Trzeba było wylać królowej na twarz dwa wiadra larendogry, zanim odzyskała przytomność. Damy i panny płakały, a wszyscy pokojowcy mówili:

 – Cóż to? Córka królewska zaginęła?

Widząc, że księżniczki nie ma, król powiedział do swego naczelnego pazia:

 – Idź po Fanfaronka, który śpi w jakimś kącie. Niech przyjdzie i rozpacza razem z nami.

Paź szukał wszędzie, naprawdę wszędzie, i tyle mu z tego przyszło, co tym, którzy szukali Wiośnianej, toczka i sztyletu. Był to kolejny cios, który zupełnie pogrążył ich królewskie mości.

Król wezwał wszystkich doradców i strażników, po czym wszedł z królową do wielkiej sali, którą szybko wyłożono czarną materią. Oboje zdjęli piękne stroje i założyli szaty żałobne, przepasane sznurem. Kiedy ludzie zobaczyli ich w takim stanie, wszystkim serca mało nie pękły, w sali rozbrzmiały szlochy i wzdychania, a na podłogę polały się strumienie łez. Ponieważ król nie miał czasu przygotować sobie przemowy, przez trzy godziny milczał; potem wreszcie zaczął w ten sposób:

 – Słuchajcie, wielcy i mali, utraciłem moją drogą córkę Wiośnianą. Nie wiem, czy się rozpłynęła, czy też ją ode mnie porwano. Razem z nią zniknął również toczek mojej żony i mój sztylet, które warte są swojej wagi w złocie. Co gorsza, nie ma też ambasadora Fanfaronka. Obawiam się bardzo, że jego król, jeśli nie otrzyma żadnych wieści, przybędzie do nas go szukać i oskarży nas, że posiekaliśmy go jak mięso na pasztet. Byłbym jeszcze spokojny, gdybym miał chociaż pieniądze, ale muszę wam wyznać, że koszty wesela mnie zrujnowały. Radźcie więc, drodzy poddani, co mogę zrobić, by odzyskać córkę, Fanfaronka i całą resztę.

Wszystkich zachwyciła piękna przemowa króla (nigdy jeszcze nie był tak wymowny). Głos zabrał pan Skoczna Nóżka, kanclerz królestwa, który powiedział:

 – Wasza Wysokość, bardzo nas martwi wasze zmartwienie. Wolelibyśmy oddać nawet żony i małe dzieci, byleby Wasza Wysokość nie musiał się tak martwić. Wyraźnie widać w tym jednak palec Garbusyny. Księżniczka nie ukończyła jeszcze dwudziestu lat; a jeśli mam być szczery, to zauważyłem, że bez przerwy spoglądała na Fanfaronka, i on również patrzył na nią. Możliwe, że miłość odegrała tu swoją rolę.

Na te słowa królowa, która była bardzo porywcza, przerwała mu:

 – Zważaj na słowa, panie Skoczna Nóżka; powinieneś wiedzieć, że księżniczka nie jest osobą, która by sobie zaprószyła głowę Fanfaronkiem, za dobrze ją na to wychowałam.

Wtedy mamka, która wszystko słyszała, padła na kolana przed królem i królową.

 – Muszę wyznać, co się stało – powiedziała. – Księżniczka chciała zobaczyć Fanfaronka albo umrzeć; zrobiłyśmy małą dziurkę, przez która go ujrzała, i natychmiast przysięgła, że nie chce nikogo innego.

Słysząc tę nowinę, wszyscy się zmartwili. Zrozumiano, że kanclerz Skoczna Nóżka wykazał się wielką przenikliwością. Oburzona królowa tak zrugała mamkę, siostrę mleczną, piastunkę od przewijania, piastunkę od kołysania i nianię, że mało nie padły od tego trupem.

Admirał Tereferekuku przerwał królowej, wołając:

 – Gońmy, gońmy Fanfaronka! Nie ma wątpliwości, ten pajac uprowadził naszą księżniczkę.

Wszyscy zaczęli klaskać i wołać „gońmy!”. I zaraz jedni wypłynęli na morze, a drudzy zaczęli wędrować od królestwa do królestwa, bijąc w bębny i dmąc w trąby, a kiedy zebrali się wokół nich ludzie, wołali:

 – Kto chce dostać piękną lalkę, konfitury suche i mokre, malutkie nożyczki, złotą suknię, piękny czepek satynowy, niech nam tylko wskaże księżniczkę Wiośnianą, którą porwał Fanfaronek.

I zawsze im odpowiadano:

 – Idźcie gdzie indziej, my jej nie widzieliśmy.

Ci, którzy ścigali księżniczkę po morzu, mieli więcej szczęścia, bowiem po dość długim żeglowaniu dostrzegli pewnej nocy, że coś przed nimi jaśnieje jak wielki ogień. Nie śmieli się zbliżyć, nie wiedząc, co to takiego może być. Nagle jednak światło zatrzymało się przy bezludnej Wyspie Wiewiórek, byli to bowiem księżniczka i jej kochanek z lśniącym granatem na toczku. Zeszli na brzeg, dali sto sztuk złota staruszkowi, który ich tu przywiózł, pożegnali się i kazali mu przysiąc, że nikomu o niczym nie powie.

Od razu po wypłynięciu natknął się na okręty króla. Jak tylko je rozpoznał, spróbował je ominąć, ale admirał już go zauważył i posłał za nim szalupę. Poczciwina był już tak stary i słaby, że nie miał sił wiosłować. Dogoniono go i zaprowadzono do admirała, który kazał go przeszukać. Znaleziono przy nim sto nowiutkich sztuk złota, wybitych na wesele księżniczki. Admirał zaczął go wypytywać, on zaś, by nie musieć odpowiadać, udawał głuchoniemego.

 – Tam do kata, przywiążcie mi tego niemowę do głównego masztu i wychłoszczcie – rzekł admirał. – To najlepszy sposób na niemych.

Kiedy staruszek zobaczył, że admirał mówi poważnie, wyznał, że jakieś dziewczę przypominające raczej niebiankę niż śmiertelniczkę oraz wytworny kawaler kazali przewieźć się na bezludną Wyspę Wiewiórek. Na te słowa admirał zaraz odgadł, że chodzi o księżniczkę, i rozkazał flocie okrążyć wyspę.

Tymczasem Wiośniana, znużona morską podróżą, znalazła zieloną murawę pod gęstymi koronami drzew, położyła się i spokojnie usnęła; ale Fanfaronek, którego od miłości bardziej dręczył głód, nie dał jej długo odpoczywać.

 – Zdaje ci się, pani, że długo w tym miejscu wytrzymam? – powiedział, budząc ją. – Nie widzę tu nic do jedzenia. Choćbyś była piękna jak jutrzenka, mnie to nie wystarczy, trzeba coś zjeść. Apetyt mam wielki, a żołądek pusty.

 – Jak to, Fanfaronku! – odparła księżniczka. – Czy może być, że dowody mojej przyjaźni nic dla ciebie nie znaczą? Czy może być, że nie cieszysz się ze swojego szczęścia?

 – Raczej nieszczęścia! – wykrzyknął. – Lepiej by było, gdybyś nadal siedziała w swojej ciemnej wieży!

 – Zacny rycerzu – odparła z godnością – proszę, byś się nie unosił, przeszukam całą okolicę i może znajdę jakieś owoce.

 – Obyś znalazła wilka i dała się pożreć – powiedział on na to.

Znękana księżniczka pobiegła w las, drąc piękne szaty o ciernie i kalecząc białą skórę o kolce. Cała była podrapana, jakby bawiła się z kotami (tak to jest, jak się kocha chłopców, wynikają z tego tylko nieszczęścia). Kiedy obeszła całą okolicę, wróciła smutna do Fanfaronka i powiedziała mu, że nic nie znalazła. Odwrócił się do niej plecami i oddalił się, burcząc coś przez zęby.

Następnego dnia szukali równie bezskutecznie, tak że trzy dni już nic nie jedli, jeśli nie liczyć liści i kilku chrabąszczy. Księżniczka wcale się nie skarżyła, chociaż była o wiele bardziej delikatna.

 – Byłabym szczęśliwa – mówiła do Fanfaronka – gdybym cierpiała samotnie. Nie martwiłabym się, że umrę z głodu, gdybyś tylko ty mógł się dobrze najeść.

 – Nic by mnie nie obeszła twoja śmierć – odparł on – gdybym tylko dostał to, czego mi trzeba.

 – Czy to możliwe – powiedziała księżniczka – że moja śmierć tak mało by dla ciebie znaczyła? Czy takie przysięgi mi składałeś?

 – Jest wielka różnica między człowiekiem, który czuje się dobrze i nie chce mu się jeść ani pić, a nieszczęśnikiem, który zaraz skona na bezludnej wyspie – odparł na to Fanfaronek.

 – Mnie grozi to samo – ciągnęła księżniczka. – A się nie skarżę.

 – Niechbyś spróbowała! – powiedział szorstko. – To ty chciałaś opuścić ojca i matkę i włóczyć się po świecie. Pięknie na tym wyszliśmy!

 – Ale zrobiłam to z miłości do ciebie, Fanfaronku – powiedziała księżniczka, wyciągając do niego rękę.

 – Niepotrzebna mi taka miłość – powiedział i odwrócił się do niej plecami.

Piękna księżniczka, nie posiadając się z bólu, zaczęła płakać tak okropnie, że wzruszyłaby nawet skałę. Usiadła pod krzewem obsypanym białymi i szkarłatnymi różami. Przez kilka chwil im się przyglądała, po czym powiedziała:

 – Młode kwiaty, jakie wy jesteście szczęśliwe; wietrzyk was głaszcze, rosa nawilża, słońce przydaje wam urody, pszczoły was wielbią, ciernie chronią, każdy podziwia. Niestety! Czemu wam musiał przypaść spokojniejszy los niż mnie?

Tak dumając, księżniczka wylała tyle łez, że ziemia pod krzakiem różanym była całkiem mokra. Wtedy z wielkim zdumieniem zobaczyła, że krzew się porusza, róże się rozwijają, a najpiękniejsza z nich mówi:

 – Gdybyś się nie zakochała, twój los byłby równie godny pozazdroszczenia jak mój. Kto kocha, ten naraża się na największe nieszczęścia. Biedna księżniczko! Weź z dziupli w tym drzewie plaster miodu, nie bądź jednak naiwna i nie dawaj nic Fanfaronkowi.

Wiośniana podbiegła do drzewa, nie wiedząc jeszcze, czy to sen, czy jawa. Znalazła miód i gdy tylko go wydobyła, zaniosła go niewdzięcznemu kochankowi.

 – Proszę – powiedziała – oto plaster miodu. Mogłam zjeść go sama, ale wolę podzielić się nim z tobą.

Wyrwał go jej, nie dziękując i nawet na nią nie patrząc, po czym zjadł go zupełnie sam, odmawiając jej nawet kawałeczka. Był nie tylko brutalny, ale w dodatku szydził, że miód jest za słodki i popsułyby się jej od niego zęby, i wygłaszał jeszcze setki innych podobnych złośliwości.

Wiośniana, zasmucona jak nigdy, usiadła pod dębem i pochwaliła go mniej więcej tymi samymi słowami co krzak różany. Dąb, zdjęty współczuciem, opuścił ku niej kilka gałęzi i powiedział:

 – Szkoda, byś straciła życie, piękna księżniczko Wiośniana. Weź ten dzbanek mleka i wypij go, nie dając ani kropelki niewdzięcznemu kochankowi.

Zdumiona księżniczka obejrzała się i zaraz zobaczyła wielki dzban pełen mleka. Przypomniała sobie wtedy, że Fanfaronka może męczyć pragnienie po tym, jak zjadł ponad piętnaście funtów miodu, i pobiegła z dzbanem do niego.



Clement-Pierre Marillier; źródło: BnF


 – Napij się, piękny Fanfaronku – powiedziała – i pamiętaj, żeby trochę mi zostawić, bo umieram z głodu i pragnienia.

Zabrał jej dzban i wypił wszystko duszkiem, po czym rzucił naczynie na skały, tak że rozprysło się w kawałki, i powiedział ze złośliwym uśmiechem:

 – Jak się nic nie jadło, to się nie chce pić.

Księżniczka złożyła dłonie i wzniosła piękne oczy do nieba.

 – Ach! – wykrzyknęła. – Zasłużyłam na to; oto sprawiedliwa kara za to, że opuściłam króla i królową, niemądrze pokochałam mężczyznę, którego wcale nie znałam, i uciekłam z nim, nie bacząc na moją pozycję ani nieszczęścia, które grożą mi za sprawą Garbusyny.

Płakała tak gorzko, jak jeszcze nigdy w życiu, i poszła tam, gdzie las był najgęstszy. Tam ze słabości upadła pod wiązem, na którym siedział pięknie śpiewający słowik. Trzepocząc skrzydełkami, wygłaszał te oto słowa, tak jakby śpiewał je specjalnie dla Wiośnianej; a wziął je wprost z Owidiusza.

Podły mały Amor, zawsze gotów zdradzić,
Choć obdarzy łaską, każe za nią płacić,
Strzała jego kusi fałszywą rozkoszą,
Nic poza cierpieniem sercu nie przynosząc.

 – Któż wie to lepiej ode mnie? – wykrzyknęła. – Niestety! Aż za dobrze poznałam okrucieństwo jego strzał i mojego losu.

 – Odwagi – rzekł do niej zakochany słowik. – Rozejrzyj się po tym zagajniku, a znajdziesz kandyzowane migdały i tartaletki od mistrza cukierniczego. Nie bądź jednak niemądra i nie dawaj ich Fanfaronkowi.

Księżniczka nie musiała już słyszeć tej ostatniej przestrogi; nie zapomniała jeszcze dwukrotnej przykrości, którą jej sprawił, a poza tym tak jej się chciało jeść, że sama zjadła wszystkie migdały i tartaletki. Kiedy żarłoczny Fanfaronek zobaczył, że księżniczka je bez niego, tak się rozzłościł, że nadbiegł, ciskając z oczu pioruny i wznosząc miecz, żeby ją zabić. Ona szybko odkryła klejnot na toczku, który sprawiał, że było się niewidzialnym, i oddalając się od niego, wyrzucała mu jego niewdzięczność słowami, po których znać było, że jeszcze nie potrafiła go znienawidzić.

Angelica podnosi do ust pierścień niewidzialności, by skryć się przed miłosnymi zapędami Ruggiera (scena z Orlanda szalonego Ariosta, Giovanni Bilivert, 1624 (źródło)
Tymczasem admirał Tereferekuku wysłał Kubę Gadułę w Słomianych Butach, gońca mianowanego przy radzie królewskiej, aby powiadomił króla, że księżniczka i Fanfaronek zeszli na ląd na Wyspie Wiewiórek, ale ponieważ admirał nie zna tej krainy, obawia się jakiejś zasadzki. Słysząc te nowiny, które sprawiły królewskiej parze ogromną radość, król kazał sobie przynieść wielką księgę, w której każda stronica była wysoka na osiem sążni. Było to dzieło bardzo mądrej wróżki, zawierające opis całego świata. Zaraz król poznał, że Wyspa Wiewiórek jest niezamieszkana.

 – Idź i rozkaż admirałowi w moim imieniu zejść natychmiast na ląd – powiedział do Kuby Gaduły. – Lepiej by zrobił, i ja również, nie zostawiając mojej córki tak długo z Fanfaronkiem.

Jak tylko Kuba Gaduła wrócił do floty, admirał kazał bić w bębny i cymbały. Zabrzmiały trąbki, zagrały oboje, flety, skrzypce, wiole, organy, gitary i zapanował straszliwy zgiełk. Wszystkie te instrumenty, wojenne i pokojowe, słychać było na całej wyspie. Gdy hałas dobiegł do księżniczki, zaniepokoiła się i pobiegła do kochanka, żeby mu pomóc. Nie należał do odważnych i wspólne niebezpieczeństwo zaraz ich pogodziło.

 – Trzymaj się za mną – powiedziała mu księżniczka. – Ja będę szła z przodu, odkryję klejnot niewidzialności i wezmę sztylet ojca, żeby zabijać nim wrogów, ty zaś będziesz kładł ich mieczem.

Niewidzialna księżniczka wkroczyła w sam środek armii i razem z Fanfaronkiem zaczęli zabijać wszystkich, sami przez nikogo niezauważeni. Słychać było tylko okrzyki „umieram, zabito mnie”. Na próżno żołnierze strzelali; nic nie zdołali trafić, bo księżniczka i jej kochanek nurkowali w tłum jak kaczki i kule przechodziły im nad głowami. Wreszcie admirał, zrozpaczony utratą tylu ludzi w tak niezwykły sposób, nie wiedząc, kto go atakuje ani jak się bronić, nakazał odwrót i wycofał się na statki, by się naradzić.

Zapadła już późna noc. Księżniczka i Fanfaronek poszli schronić się w najgęstszym lesie. Księżniczka była tak zmęczona, że położyła się na trawie i zasypiała już, kiedy usłyszała cichy głosik mówiący jej do ucha:

 – Ratuj się, Wiośniana, bo Fanfaronek chce cię zabić i zjeść.

Szybko otworzyła oczy i w świetle swojego granatu zobaczyła, że nikczemny Fanfaronek unosił już ramię, gotów przebić jej pierś mieczem. Widząc bowiem, jaka jest tłuściutka i bielutka, i mając niemały apetyt, chciał ją zabić i zjeść. Księżniczka nie zastanawiała się dłużej. Dobyła cicho sztyletu, który zatrzymała przy sobie po bitwie, i zadała mu cios w oko z taką siłą, że natychmiast skonał.

 – Masz, niewdzięczniku! – wykrzyknęła. – Oto ostatnia łaska, jaką cię obdarzam, i na tę zasłużyłeś sobie najlepiej. Bądź przykładem na przyszłość dla podłych kochanków, i niech twoje niewierne serce nie zazna nigdy spokoju.

Kiedy minęło pierwsze wzburzenie i zaczęła myśleć o swoim położeniu, mało nie padła trupem tak samo jak ten, którego dopiero co zabiła.

 – Co się ze mną stanie? – zawołała z płaczem. – Jestem sama na tej wyspie, pożrą mnie dzikie bestie albo umrę z głodu.

Żałowała prawie, że nie dała się zjeść Fanfaronkowi. Usiadła, drżąc na całym ciele i czekając na świt, za którym bardzo tęskniła, bała się bowiem duchów, a zwłaszcza zmory.

Kiedy tak siedziała oparta o drzewo i wpatrywała się w przestrzeń, zobaczyła nadjeżdżający z jednej strony piękny złoty rydwan zaprzężony w sześć wielkich czubatych kur. Kogut służył za stangreta, a tłuste kurczątko za forysia. W rydwanie siedziała dama tak niezmiernie piękna, że przypominała słońce. Ubranie miała całe wyszyte złotymi krążkami i srebrnymi płytkami. Księżniczka zaraz zobaczyła też drugi rydwan, zaprzężony w sześć nietoperzy, w którym stangretem był kruk, a forysiem chrząszcz. W środku siedziała ohydna małpiatka, odziana w wężową skórę i z głową przystrojoną wielką ropuchą zamiast czepka.

Nigdy, ale to naprawdę nigdy, nikt nie był tak zdumiony jak młoda księżniczka. Przyglądając się tym dziwom, zobaczyła nagle, że rydwany zbliżają się do siebie i po chwili piękna dama uzbrojona w złotą lancę i pokraka dzierżąca zardzewiałą pikę rozpoczęły zaciętą walkę, która trwała ponad kwadrans; piękność wyszła z niej wreszcie zwycięsko, maszkara zaś runęła razem z nietoperzami. Piękna dama opadła jednocześnie na ziemię i zwróciła się do Wiośnianej:

 – Nie lękaj się, miła księżniczko, przybyłam tu tylko po to, by wyświadczyć ci przysługę. Walkę z Garbusyną stoczyłam wyłącznie przez miłość do ciebie. Wyobraź sobie, że chciała cię wychłostać, bo wyszłaś z wieży na cztery dni przed dwudziestymi urodzinami. Widziałaś jednak, że ujęłam się za tobą i ją przegnałam. Ciesz się szczęściem, które dla ciebie zdobyłam.

Wdzięczna księżniczka padła przed nią na ziemię, mówiąc:

 – Wielka królowo wróżek, zachwyca mnie twoja wielkoduszność. Nie wiem, jak ci mam dziękować. Czuję, że nie ma we mnie ani jednej kropli krwi, którą dopiero co ocaliłaś, a która nie byłaby na twoje usługi.

Wróżka ucałowała ją trzy razy i sprawiła, że księżniczka stała się jeszcze piękniejsza niż wcześniej (jeśli to w ogóle możliwe). Poleciła swojemu kogutowi, by udał się na królewskie statki i powiedział admirałowi, że może przyjść tu bez lęku. Tłuste kurczątko wysłała natomiast do swojego pałacu po najpiękniejsze stroje świata dla Wiośnianej.

Admirał, słysząc wieści przyniesione przez koguta, tak się nimi ucieszył, że prawie się od tego rozchorował. Natychmiast zszedł na wyspę ze wszystkimi swoimi ludźmi, łącznie z Kubą Gadułą, który widząc, w jakim tempie wszyscy opuszczają statki, też pośpieszył za nimi, oparłszy sobie o ramię rożen obładowany dziczyzną.

Ledwo admirał Tereferekuku przeszedł jedną milę, zobaczył na szerokiej drodze leśnej zaprzężony w kury rydwan oraz dwie spacerujące damy. Rozpoznał księżniczkę i padł jej do stóp, ona jednak powiedziała mu, że honory należą się wyłącznie wielkodusznej wróżce, która wybawiła ją ze szponów Garbusyny. Admirał ucałował więc rąbek jej sukni i powiedział jej najpiękniejszy komplement, jaki kiedykolwiek padł przy podobnej okazji. Mówił jeszcze, gdy wróżka przerwała mu, wołając:

 – Przysięgam, czuję zapach pieczeni.

 – Tak, pani – odparł Kuba Gaduła, pokazując jej rożen obładowany znakomitymi pieczonymi ptaszkami. – Wasza łaskawość może skosztować, kiedy tylko ma ochotę.

 – Bardzo chętnie – odparła. – Nie tyle ze względu na mnie, co ze względu na księżniczkę, która powinna zjeść porządny posiłek.

Jednocześnie posłano na statki po wszystkie potrzebne rzeczy, a radość z odnalezienia księżniczki w połączeniu z wyśmienitą ucztą była tak wspaniała, że trudno byłoby życzyć sobie czegoś więcej.

Po skończonym posiłku i po powrocie tłustego kurczątka wróżka ubrała Wiośnianą w suknię ze złoto-zielonego brokatu, usianą rubinami i perłami. Związała jej włosy sznurami diamentów i szafirów, założyła jej na głowę wieniec z kwiatów i pomogła wsiąść do rydwanu, a wszystkie gwiazdy, które ją widziały w drodze, myślały, że to Jutrzenka, która jeszcze nie odeszła, i mówiły jej:

 – Witaj, Jutrzenko.

Po serdecznym pożegnaniu wróżki z księżniczką, ta ostatnia powiedziała:

 – Ale cóż to? Moja pani, jak powiem mojej matce królowej, komu tak wiele zawdzięczam?

 – Piękna księżniczko – odparła tamta – ucałuj ją ode mnie i powiedz, że jestem piątą wróżką, która obdarowała cię w dniu narodzin.

Kiedy księżniczka weszła na pokład statku, oddano salwę ze wszystkich dział i ponad tysiąca strzelb. Wkrótce Wiośniana dotarła szczęśliwie do portu i spotkała króla i królową, którzy wyczekiwali jej z taką życzliwością, że nie dali jej czasu błagać o przebaczenie za przeszłe wybryki, choć rzuciła im się do stóp, jak tylko ich zobaczyła. Rodzicielska czułość zdążyła ją jednak uprzedzić, a całą winą obarczono starą Garbusynę.

W tym samym czasie przybył syn wielkiego króla Merlina, zaniepokojony brakiem wieści od ambasadora. Miał ze sobą tysiąc koni i trzydziestu lokajów w pięknych czerwonych strojach z kosztownymi złotymi galonami. Był sto razy milszy niż niewdzięczny Fanfaronek. Wystrzegano się, by nie opowiadać mu o przygodzie z porwaniem, mogło to bowiem wzbudzić w nim jakieś podejrzenia. Zamiast tego z wielką powagą powiedziano mu, że jego ambasador poczuł pragnienie i gdy chciał zaczerpnąć wody do picia, spadł do studni i się utopił. Książę uwierzył bez trudu i zaraz odbyło się wesele, na którym panowała radość tak wielka, że kazała zapomnieć o wszystkich minionych smutkach.

Jakkolwiek miłość wabi nas i mami,
Nie wolno nam przekroczyć powinności granic.
Uczucie wiedzie nas często; ja bym jednak chciała,
By to roztropność nad nami zawsze panowała.
Niech włada naszym sercem, i wedle życzenia
    Powściąga nasze żądze i nasze pragnienia.

tłum. Barbara Kaczyńska

Autorka: Marie-Catherine d'Aulnoy [więcej]

Tytuł oryginalny: La Princesse Printanière

Podobne baśnie: Księżniczka Wiośniana nie ma swojego odpowiednika wśród baśni ludowych, wykorzystuje za to i parodiuje wiele baśniowych motywów: obdarowanie przez wróżki, powszechne w baśniach literackich (ze Śpiącą królewną Perraulta na czele), zamknięcie księżniczki w wieży z powodu grożącego jej niebezpieczeństwa (ten sam motyw pojawia się chociażby w Księżniczce Różyczce i Leśnej łani samej pani d'Aulnoy) czy klejnot niewidzialności. Infantylny język, niemądrzy bohaterowie, którzy przy lada okazji wybuchają płaczem, i niespodziewana metamorfoza idealnego kochanka w krwiożerczego kanibala sprawią, że Księżniczka Wiośniana to jedna z pierwszych francuskich baśni parodystycznych, niepozbawiona przy tym wyraźnych podtekstów erotycznych.

Co ciekawe, gdy Andrew Lang chciał zamieścić baśń pani d'Aulnoy w swojej The Red Fairy Book (1890), śmierć Fanfaronka wydała mu się chyba zbyt krwawa; księżniczka Mayblossom u Langa nie wbija napastnikowi sztyletu w oko, lecz usuwa mu się z drogi i pozwala spaść w głęboką przepaść:


Princess Mayblossom, w: A. Lang, The Red Fairy Book, il. H.J. Ford, L. Speed
Największą karierę ze wszystkich postaci zrobiła zła wróżka Carabosse, której imię zapożyczyła jej koleżanka w niektórych adaptacjach Śpiącej królewny Perraulta.

Ojciec-ludożerca i kurier śpiącej królewny, czyli „Paluszek” – Czego nie napisał Charles Perrault cz. 8

  Wraz z „Paluszkiem” – czy też, gdyby tłumaczyć dosłownie francuski tytuł, „Małym Kciuczkiem” – zbiór baśni przypisywanych Perraultowi zat...